„Faszyści”, „naziści”, „talibowie” - to tylko kilka spośród określeń jakimi dziś, całkiem bez żadnego uzasadnienia oczernia się ekipę polityczną, która w drodze wyborów odebrała niepodzielną władzę Platformie Obywatelskiej. Niesprawiedliwe? Krzywdzące? Być może – ale przede wszystkim zgodne z dominującą przez osiem lat doktryną, jaka zapewniała do niedawna władzę jednemu środowisku – nie tylko zresztą politycznemu. Skąd jednak oskarżenia tak skrajne - o skłonności do ludobójstwa? - bo wszystkie poprzednie straciły wiarygodność.
Podstawową zasadą, bez której doktryna ta traciłaby sens, była zasada kontrastu społecznego. Zakładała, że dla dobra państwa dla jego rozwoju i porządku prawnego, pełna władza polityczna, a szerzej też druzgocąca dominacja w hierarchii społecznej, musi zostać skupiona w rękach jednego – elitarnego środowiska. Była to zresztą pewna oferta systemowa lewicy laickiej, w jakimś stopniu można powiedzieć że także ustrojowa, mająca swoją genezę jeszcze w 1989 roku – Platforma Obywatelska w 2007 roku jedynie ją zagospodarowała.
Wątpliwości co do tego kto ma tą władzę na wszelkich poziomach państwa sprawować, miała rozwiewać projekcja kontrastu – budowana przy pomocy mediów i ośrodków opiniotwórczych. To właśnie ten kontrast był najważniejszym narzędziem socjotechnicznym i podstawowym argumentem w debacie publicznej.
Parafrazując niegdysiejsze sms-sy z wewnątrzpartyjnych „przekazów dnia”, środowisko Platformy przyjęło mniej więcej taką retorykę: jedynie my mamy predyspozycje żeby rządzić państwem – do ustalenia pozostaje jedynie jak to udowodnić. A udowodnić miał to właśnie wyraziście zaprojektowany, wgniatający w podłogę kontrast „obrazujący” nikczemność adwersarza. Tym większą im bardziej topniało społeczne zaufanie do władzy.
Pierwszą odsłoną była zaprojekcja: profesjonalni nowocześni i skuteczni specjaliści kontra niekompetentni i niewykształceni nieudacznicy. Zapewniło to Platformie i jej środowisku gigantyczny kredyt zaufania i wiarygodności w wyborach 2007 roku. Podział ten co prawda nie miał dokładnie nic wspólnego z rzeczywistością (wystarczy choćby przejrzeć listę ministrów) ale był na tyle wyrazisty i atrakcyjny, że społeczeństwo się na niego nabrało. Uwiarygodnieniem oferty rządu Tuska stała się też gigantyczna pula unijnych pieniędzy jakie dostał niemal od pierwszego dnia urzędowania.
Ludzie zobaczyli prosty przekaz: fachowcy budują – nieudacznicy nie budowali, nowocześni kupują – poprzednicy nie kupowali, rozsądni zarabiają – wstecznicy babrali się w politycznych ideologiach. Dopóki pieniądze płynęły nikt nie pytał kto zapłacił, jaki jest poziom menedżerski i jak zostały zainwestowane te pieniądze.
Doktrynę kontrastu budowano zresztą nie tylko w środowisku politycznym. Na jej kanwie dokonywano też roszad personalnych w środowiskach artystycznych czy medialnych. Nowocześni i kreatywni wycinali gdzie się dało tych którym w myśl retoryki politycznej przyklejono gębę zaściankowych i zacofanych, którzy nie zasłużyli na dotacje i posady.
Oczywiście z czasem społeczeństwo zaczęło się orientować w fałszu jaki stał za tą ofertą. Kontrast jaki zbudowano zaczynał się sypać.Pieniądze wyciekały milionami, przedsiębiorcy bankrutowali, ministrowie nie mieli zielonego pojęcia o dziedzinach jakie im powierzano. Rosła biurokratyzacja, pogarszała się sytuacja w służbie zdrowia, na jaw wychodziły coraz to różne afery na szczytach władzy. Poziom artystyczny na scenach i ekranach spadał do żenującego kiczu. Ale co ciekawe – nawet największe patologie państwa wciąż tłumaczono społeczeństwu według kryteriów kontrastu – jako przejaw nowoczesności i profesjonalizmu, który wypiera nieudacznictwo i ciemnogród więc siłą rzeczy musi koszotwać.
Kontrast między profesjonalistami a nieudacznikami zaczynał się jednak coraz bardziej dewaluować. Jawne głosy krytyki zaczynały też płynąć ze środowisk uważanych dotychczas jako wyrocznie w poszczególnych dziedzinach, jak choćby Centrum Adama Smitha czy Naczelna Rada Lekarska. Złudzeń co do jakości państwa nie pozostawiały też kolejne raporty NIK.
W obliczu dewaluacji kontrastu na wykształconych skutecznych profesjonalistów i słabo wyedukowanych archaicznych dyletantów przed wyborami 2011 roku, pojawiła się potrzeba zaprojektowania nowej linii podziału: między rozsądnych i inteligentnych a paranoików i niegramotnych. To miało definitywnie zakończyć debatę na temat nieprawidłowości i złego rządzenia państwem. W myśl zasady: jeśli ludzie widzą, że adwersarz ma rację to nie podejmuj polemiki ale podważ jego wiarygodność.
Najbardziej chyba wyraźnym podłożem tego zwrotu była retoryka w debacie o katastrofie smoleńskiej. Ja osobiście uważam, że właśnie ten moment był najbardziej dramatycznym ciosem jaki zadano w zasadach relacji społecznych. Przede wszystkim dlatego że to właśnie wtedy w obliczu zagrażającej kompromitacji oferty politycznej - i to wbrew pozorom przede wszystkim w kontekście stanu gospodarki - kryteria merytoryczne zastąpiono sporem o akcentach antropologicznych. I to co najsmutniejsze w tym wszystkim – głównie za pomocą mediów publicznych. Jeśli przekonamy swój elektorat że adwersarz jest chory umysłowo i jest paranoikiem pozbawionym realizmu to w przyszłości można mu zarzucić dokładnie wszystko – łącznie z faszyzmem, nazizmem i zdolnością do ludobójstwa, a ludzie uznają to za wiarygodne i uzasadnione.
Niezależnie od tego jaką narrację przyjęto do wyłonienia ekipy rządzącej to realne problemy pozostały i z czasem coraz trudniej było je kamuflować. Tegoroczne wybory parlamentarne pokazały jedynie że jesteśmy świadkami odrzucenia dominującej od ośmiu lat doktryny jednowładztwa środowiskowego według kryteriów selekcji proponowanych przez środowisko Platformy Obywatelskiej. Coraz częściej też zaczynają się ukazywać dane dotyczące fatalnego poziomu innowacyjności, gigantycznego zadłużenia z powodu kiepskiego poziomu zwrotu źle zainwestowanych pieniędzy czy słynnej już „pułapki średniego rozwoju”, które dają sygnał że oferta dyktatu poprzedniego środowiska polityczno – towarzyskiego, zamiast być trampoliną dla nowoczesności zaczęła zbliżać strukturę państwa do mechanizmów i zależności systemu feudalnego.
Minie jednak jeszcze trochę czasu zanim ta część społeczeństwa, która dotychczas uważała zasadę zapewniającą jej niepodzielną dominację za przejaw nowoczesności i postępu dojrzeje do jakichś refleksji. Niestety na razie – po upadku wiarygodności poprzednich kontrastów przyjmą do swojej optyki kolejny: na obrońców demokracji i praw człowieka oraz na faszystów i nazistów dążących do zbrodni. Na szczęście to już ostatnia odsłona retoryki kontrastu - dalej niż oskarżenia o skłonność do ludobójstwa nie da się pójść bez dowodów. Z czasem spór merytoryczny do debaty publicznej powróci, czego sygnały widać już gołym okiem. Trochę czasu jeszcze jednak minie - trzeba to spokojnie przeczekać, tylko zdrowia trochę szkoda.
Inne tematy w dziale Polityka