Wielki Wodz Apaczow Wielki Wodz Apaczow
217
BLOG

Widok z Dziewiątej Alei

Wielki Wodz Apaczow Wielki Wodz Apaczow Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

W Nowym Jorkowie ukazuje się czasopismo adresowane do ludzi chcących uchodzić za kulturalnych i światowych – The New Yorker. Publikuje teksty w większości potwornie nudne ale dające czytelnikom poczucie, że należą do Elity.

W tymże The New Yorkerze lat temu kilkadziesiąt na okładce wydrukowano rysunek niejakiego Saula Steinberga„Widok z dziewiątej Alei”. Przedstawia on parodię wizji świata reprezentowanej przez nowojorską inteligencję: Pokazuje widok z jakiegoś budynku przy dziewiątej alei, na zachód – prawdopodobnie wzdłuż albo 34 albo 42 ulicy (Nowejorczyki pewnie lepiej od Nas znają topografię Manhattanu, więc dopowiedzą), potem widać Hudson, za nim wąski pasek ziemi „Jersey” reprezentujący Nowy Dżersejówek, za nim trochę ziemi położonej między Meksykiem i Kanadą – i zaraz potem Pacyfik a za nim na horyzoncie Chiny i Japonia.

Rysunek miał wyśmiewać umysłową ciasnotę nowojorczyków, których świat mieści się między kilkoma co bardziej modnymi alejami Manhattanu a reszta wielkiego subkontynentu amerykańskiego stanowi dla nich kompletną terra incognita. Jak przystało na ludzi ograniczonych – czytelnicy The New Yorkera – dowcipu nie zrozumieli i wniosków nie wyciągnęli.

Kilkadziesiąt lat później sprawy wyglądały dokładnie tak samo. Gdy w roku 2016 rozgrywały się wybory prezydenckie między Holerią a Trumpem to Holeria, jak na człowieka elity wschodniego wybrzeża przystało, o amerykańskim interriorze nie wiedziała nic, nie odwiedzała go podczas kampanii a jedyne co miała mu do zaoferowania to obietnice, że zniszczy te resztki przemysłu jakie się tam zachowały a zamieszkująca go ludność puści z torbami i obróci w żebraków. Nic co znajduje się pomiędzy DC, Manhattanem, Los Angeles oraz San Francisco nie zasługuje na uwagę i może zostać zignorowane.

Ku kompletnemu zdumieniu Holerii i jej groupies wybory skończyły się tak jak skończyły. Okazało się, że wyborców interioru ignorować nie można. Czy Demokraci wyciągnęli z tego wnioski i czy zaczęli wykazywać jakiekolwiek zainteresowanie ludźmi, którzy – według rysunku z The New Yorkera – mieszkają na spłachetku ziemi za „Jersey”?

Nie wygląda na to. Nadal jedyne co tym ludziom mają do zaoferowana to wyzwiska i pogardę.

Polityka amerykańska wbrew pozorom nie różni się bardzo od polskiej. Tu i tam wytworzyła się elita uważająca że ma święte prawo rządzenia krajem na mocy boskiego nadania. Tu i tam wyborcy mieli inne zdanie i wybrali nie tego kogo mieli wybrać. Tu i tam elita próbuje wszelkimi sposobami werdykt wyborczy obalić. Tu i tam elita ma bardzo niewielkie pojęcie o tym jak wygląda ich kraj – po za kilkoma metropoliami. Amerykańska elita tyle widzi interioru co ogląda go z samolotów lecących ze wschodniego na zachodnie wybrzeże lub z powrotem. Wszystko co leży pomiędzy wybrzeżami to dla nich tylko „flyover country”. Polska elitka tyle wie o polskiej prowincji co ją zobaczy z okien pendolino.

Z tym, że jest jedna drobna różnica między elitą polską a amerykańską – część polskiej zdała sobie sprawę ze swojej głębokiej alienacji od polskiej rzeczywistości – i próbuje to naprawić, pokazać się jako „swoi”, tacy co to są blisko ludzi. Co daje czasem efekty komiczne, jak na przykład Marcin Meller, były redaktor Playboya i syn byłego szefa MSZ, tłumaczy, że owszem, jestem człowiekiem Warszawki ale również jestem człowiekiem prowincji i małych miasteczek – bo ma dom na Mazurach.

Ale są też ludzie, którzy w swojej pogardzie dla prowincji i zwykłych ludzi są kompletnie zatwardziali – jak „profesory” Hartman czy Mikołejko. Na swoja zgubę.

Ale jako się rzekło, klęski wyborcze sprawiły, że dzisiejsza polska lewica próbuje jakoś do polskiej prowincji trafić. Robi to kompletnie nieudolnie – i to jak to robi, więcej mówi o tym jak lewica widzi Polskę i co o niej wie – niż wam to powiedzą analizy politologów.

Oto aktywiści z Partii Pedałów (Wiosny) ogłosili, że mają plan dla polskiej prowincji. Będą na wsiach budować biblioteki i świetlice!

Gdy o tym usłyszeliśmy to pomyśleliśmy sobie, że dożyliśmy czasów gdy Wielki Wódz, mieszkający w rezerwacie w Arizonie, bez polskiej telewizji, odwiedzający Polskę raz na wiele lat, ostatnio już dawno temu, gdzie do internetu trzeba się łączyć za pomocą sygnałów dymnych – otóż My, Wielki Wódz, więcej wiemy o dzisiejszej Polsce aniżeli polscy lewacy z Warszawki, którzy w kawiarniach Krypolu toczą debaty i elgiebetach i konstrukcjach kulturowych.

Więc posłuchajcie co Wam mówi Wielki Wódz, na ogół nieomylny:

Pomysł budowania na polskich wsiach bibliotek i świetlic aby tam nieść kaganek oświaty byłby doskonałym programem – w latach 50 i 60 dwudziestego wieku. Teraz jest wiek XXI, konkretnie rok 2019. Lewacy o tym nie wiedzą i wyobrażają sobie, że polska prowincja nadal wygląda tak jak ją pokazano w Konopielce.

Tyle, że od tamtych czasów minęły pokolenia. Dawne zabite dechami dziury gdzie na ulicach nie było asfaltu, gdzie w całej miejscowości tylko lekarz miał telefon – a i to nie zawsze, samochodu nie miał nikt i jeździło się furmankami a telewizja – jeżeli w ogóle była odbierana – to tylko pierwszy program, zresztą i tak telewizor był tylko w urzędzie gminy i jeszcze tylko w paru domach – takiej Polski już nie ma.

Polskie wsie i małe miasteczka są czyste, schludne, wybrukowane, telewizja i internet są wszędzie. Na zakupy jeździ się samochodami do centrów handlowych a poziom umysłowy mieszkańców skoczył o parę poziomów. Jeszcze w latach 70 i 80 w Polsce na formularzach podania o prawo jazdy znajdowała się rubryka: „Oświadczam, że umiem czytać i pisać”. Dzisiaj ludzie nie wierzą, że tak kiedyś było. Kiedyś nawet w polskich miastach ze świecą było szukać kogoś kto znał jakiś język obcy a już na prowincji to w ogóle – a poza granicę powiatu ludzie najczęściej wyjeżdżali pierwszy i ostatni raz w życiu podczas zasadniczej służby wojskowej.

Dzisiaj znajomość języków nie jest tylko cechą ludzi po studiach. W przydrożnych barach na głębokiej prowincji można spotkać ludzi, którzy pracowali kiedyś za granicą i potrafią się wysłowić po angielsku. Albo nawet i w bardziej egzotycznych językach. Pogadacie a tu się okazuje że gość w barze mówi po norwesku. Skąd? Pracowałem na platformach wiertniczych na Morzu Północnym, to się nauczyłem.

Proszę zrozumieć: dzisiaj nieraz nawet ludzie po zawodówce potrafią się wysłowić po angielsku, której to umiejętności dodajmy, nie posiada profesoressa doktoressa habilitowana Uniwersytetu Warszawskiego Magdalena Środowa.

Mało tego. Nie dość, że polska prowincja jeździ po świecie – i zdobywa przez to wiedzę – to uczy się o świecie więcej i lepiej od środowiska uniwersyteckiego. Ludzie uniwersytetów uwielbiają się popisywać gdzie to oni pracowali, na jakim to uniwerku zagranicznym nie wykładali, och ach, jacy są światowi. A co im to dało w sensie wiedzy o realiach świata? Nic. W Polsce przebywają wewnątrz inteligenckiej bańki i znają tylko ludzi uczelni. Na zachodzie przebywają tylko wewnątrz zachodniej bańki uniwersyteckiej. Wydaje im się, że coś o obcych krajach wiedzą – a nie wiedzą nic.

Korespondenci zagraniczni polskich merdiów siedzą na zachodzie i rozmawiają tylko z innymi korespondentami zagranicznymi merdiów – i o krajach, które maja opisywać – nie wiedzą kompletnie nic. Konkretne przykłady podawaliśmy.

Co innego chłopak, który z Zambrowa albo Moniek na Podlasiu załapał się na wyjazd na Greenpoint. Nie dość, że wróci do Polski mówiąc po angielsku to jeszcze pracując w jakiejś firmie na Brooklynie gdzie będzie jedynym białym pracownikiem – na własnej skórze doświadczy rasizmu ze strony Murzynów i Latynosów. To mu da większą wiedzę o amerykańskich realiach niż mają dyplomowani mądrale z tytułami doktorów habilitowanych politologii! On potrafi wytłumaczyć przyczyny wyboru Trumpa – a inteligenci Tygodnika Powszechnego lub Rzepy – nie!

(I proszę nam nie opowiadać bajek o Polakach, którzy rzekomo mieszkają latami w gettach i nigdy nie uczą się angielskiego. W całym naszym bardzo długim życiu znaliśmy jeden taki przypadek – kobiety, która przyjechała do USA aby pracować opiekując się jakąś chorą osobą aby zarobić i pomóc rodzinie w kraju – a która sama była już w wieku w którym należy planować swój pogrzeb a nie na saksy jeździć. Ta Pani się języka nigdy nie nauczyła, i nie można mieć do niej pretensji. Wszyscy inni Polonusi po paru miesiącach lepiej lub gorzej po angielsku mówią).

Wracamy teraz do rysunku z The New Yorkera pokazującego widok z 9 Alei. Zastanawia nas jak by ten rysunek przerobić na realia polskie? Pewnie byłoby to coś w rodzaju „Widok ze Złotych Tarasów” albo „Widok z Pałacu Kultury” albo „Widok z Miasteczka Wilanów”. Panorama obejmowała by 360 stopni, widok w każdym kierunku z Warszawy. Na zachodzie byłby tylko pasek ziemi, za nim Odra a za Odrą Berlin i Bruksela. Na Wschód, pasek ziemi za za nim Bug a za nim Białoruś i Wschód, kraj gdzie żyją potwory i demony, gdzie lepiej nie chodzić.

A cała ziemia pomiędzy Odrą a Bugiem z wyłączeniem Warszawy i paru innych bantustanów lewactwa? Jakiś taki dziwny kraj zamieszkały przez antysemitów, którzy jedzą żydów na śniadanie i potrzebują świetlic i bibliotek, żeby ich można było o elgiebetekuku uczyć.

Może ktoś kiedyś taki rysunek stworzy?

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo