Marek Budzisz Marek Budzisz
3172
BLOG

Jak nie doszło do spotkania Putin – Trump i dlaczego.

Marek Budzisz Marek Budzisz Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 33

Spotkanie Trump – Putin w wietnamskim Danang nie odbyło się. Nie chodzi przy tym o zetknięcie się obydwu prezydentów, bo to miało miejsce, stanęli obok oni obok siebie przy okazji wspólnej fotografii uczestników szczytu, uścisnęli sobie ręce, a potem poszli w dwie różne strony i przy kolacji usiedli na dwóch krańcach stołu. Chyba po to, aby nie powtórzyła się sytuacja z Hamburga, gdzie w trakcie kolacji obydwaj panowie rozmawiali ze sobą, ale bez tłumaczy, i to spotkało się z dość cierpką reakcją amerykańskiej opinii publicznej.

Putin całą sprawę, wypowiadając się publicznie, bagatelizował. Ot po prostu, napięte kalendarze obydwu liderów. I nie omieszkał też dodać, że trzeba pracować nad terminem i agendą spotkania w najbliższej przyszłości. Ale powiedział też, że winnych spotka kara. Tylko za co? Za to, że nie mogli znaleźć „okienka” w napiętych terminarzach?

Jednak warto nieco uwagi poświęcić grze, jaką rosyjska dyplomacja, czy ujmując sprawę szerzej, rosyjskie czynniki oficjalne prowadziły w związku z wietnamskim szczytem i ewentualnością rozmów liderów obydwu państw. Otóż już 8 listopada rzecznik Kremla Pieskow, oświadczył, że prawdopodobieństwo spotkania prezydentów, przy okazji szczytu w Danong jest „wysokie”. Dodał też, że służby protokolarne obydwu państw poszukują dogodnego terminu i miejsca, jako że kalendarze bardzo napięte, do odbycia spotkania. W przypadku Putina zaplanowano rozmowy z prezydentem Filipin Dutarte, oraz premierami Japonii i Wietnamu. Dzień później, 9 listopada, pomocnik Putina Uszakow, informował, że spotkanie odbędzie się 10 listopada, ale już tego samego dnia Pieskow powiedział, że póki, co nie ma pewności czy do rozmów dojdzie, ale dla pocieszenia dodał – w kuluarach z pewnością Panowie się spotkają i porozmawiają. Tego samego dnia minister Ławrow, chyba nieco podenerwowany, powiedział dziennikarzom pytającym o spotkanie – „pytajcie Amerykanów. Wszyscy słyszeliśmy deklarację Trumpa o chęci spotkania się. Co na to powiedzą jego urzędasy (język iście dyplomatyczny) nie wiem, ich zapytajcie.” Nieco później, ale tego samego dnia, Uszakow powiedział, że do spotkania dojdzie w nowym, jak na dyplomację, standardzie – na stojąco.

Teraz rosyjskie media uchylają nieco tajemnicy. Korespondent Kommersanta Kolesnikow, obecny w Danong, pisze, że organizatorzy na potrzeby dwustronnych rozmów liderów państw uczestników w szczycie udostępnili malutki hotelik Furama a w nim raptem 5 „maluteńkich pokoików”. Jednym słowem ścisk tak wielki, że kiedy dziennikarz w korytarzu natknął się na prezydenta Chin, to nie mieli się jak minąć. Tenże Kolesnikow cytuje anonimowo jednego z członków rosyjskiej delegacji, który opisuje kulisy organizacji spotkania Putin – Trump. Otóż jego zdaniem spotkanie było dość długo już przygotowywane i chodziło tylko o wskazanie czasu i miejsca rozmów. Amerykanie jednak dość kategorycznie mieli odpowiedzieć, że są gotowi odbyć spotkanie, ale na ich terenie i zaproponowali godzinę dość niewygodną dla Rosjan. Ci ostatni wskazali na to, że zgodnie z protokołem dyplomatycznym rozmowy winny odbyć się w miejscu, które oni wskażą, bo w Hamburgu to oni przyjechali do Amerykanów. A jeśli chodzi o godzinę, to proponują rozmowy po zaplanowanej na 22.00 kolacji. Usiądźmy i rozmawiajmy nawet do pierwszej drugiej w nocy, mieli proponować. Ale na takie dictum Amerykanie nawet, ponoć, nie odpowiedzieli.

Cała sprawa wydaje się dość błahą, ale trzeba ją traktować poważnie. Tak przynajmniej czynią Rosjanie. Z jakiego powodu? Otóż dążą oni za wszelką cenę do tego, aby we wszystkich kwestiach międzynarodowych być traktowanym, jako równoprawny partner Stanów Zjednoczonych. Nawet, jeśli różnimy się między sobą, zdają mówić, to jesteśmy traktowani na takich samych zasadach, przysługują nam takie same prawa, taki sam status i pozycja, jesteśmy takim samym mocarstwem. I dlatego, za wszelką cenę Moskwa chce uniknąć sytuacji, która tę narrację mogłaby zakwestionować. Jakiegokolwiek choćby najdrobniejszego pretekstu pozwalającego myśleć o tym, że Waszyngton traktuje ją, jako „młodszego brata” czy, nie daj boże, mocarstwo regionalne.

Tyle, jeśli chodzi o kwestie protokołu dyplomatycznego. Ale są jeszcze inne prawdopodobne powody, dla których spotkanie się nie odbyło. Otóż Trump kilka dni temu, mówiąc o perspektywach rozmowy z Putinem, napomknął także o tematach konwersacji. Panowie mieliby rozmawiać o Syrii, Ukrainie oraz sytuacji wokół Korei Pn., u brzegów, której są już trzy amerykańskie lotniskowce. W sprawie Syrii udało się, mimo braku rozmów i dość chłodnej, nazywając całą sprawę eufemistrycznie, atmosfery między obydwoma państwami, uzgodnić i wydać wspólne, sygnowane przez Putina i Trumpa, oświadczenie. Jest ono niezwykle interesujące i warto mu poświęcić nieco uwagi. Po pierwsze prezydenci deklarują de facto zakończenie działań wojennych w Syrii i przejście do „fazy pokojowej” rozwiązania konfliktu. Przy czym nadal, w celu zapewnienia swym siłom i sojusznikom bezpieczeństwa, deklarują podtrzymanie „kanałów wymiany informacji”. Na czym miałby polegać proces polityczny? Zgodnie ze wspólnym stanowiskiem – podstawą jest stosowna rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ i tzw. „genewski proces pokojowy”. Na marginesie warto zauważyć, że niedawno prezydent Asad złożył deklarację uczestnictwa w tym formacie, co trudno uznać za krok samodzielny, raczej zrobiony pod naciskiem Rosjan. Przede wszystkim z tego powodu, że formuła genewska przewiduje przeprowadzenie w Syrii wolnych wyborów pod nadzorem międzynarodowym, w którym mogliby uczestniczyć również przedstawiciele syryjskiej opozycji i diaspory. My Polacy wiemy, że tego rodzaju deklaracje mogą mieć wartość papieru, na którym je zapisano, wszakże i u nas po wojnie miały się odbyć wybory w podobnej formule. Ale w tym wypadku jest jedna, dość zasadnicza różnica. Wojska sygnatariuszy dokumentu pozostają w Syrii. We wspólnej deklaracji znalazło się też odniesienie do tzw. południowej, zlokalizowanej przy graniczy z Jordanią, strefy deeskalacji. Winny zostać z niej wycofane wszystkie „zagraniczne” formacje wojskowe a spokoju pilnować będą obserwatorzy z Jordanii wspierani przez Rosję i Stany Zjednoczone. Nietrudno nie dostrzec wyraźnie antyirańskiego wydźwięku tej deklaracji. Do tej pory we wzmiankowanym rejonie Syrii obecne były formacje libańskiego Hezbollachu, którym patronuje Teheran. Warto też odnotować, że kilka dni temu do dymisji podał się prosaudyjski premier Libanu, a dodatkowo, niejako na odchodnym, wezwał Rijad, ale również Izrael, do walki z tą organizacją. Blokada, jaką wprowadziła kilka dni temu Arabia Saudyjska, wobec wspieranego przez Teheran Jemenu, też jest częścią tej anty-irańskiej operacji.

A inne tematy? Jeśli chodzi o Koreę Pn., to Rosjanie dość wyraźnie zaniepokojeni są możliwym zbliżeniem chińsko – amerykańskim. Rosyjska prasa relacjonując rozmowy Trumpa w trakcie właśnie, co zakończonej, wizyty w Pekinie, odnotowała trzy rzeczy – po pierwsze skalę współpracy gospodarczej i łączących obydwa kraje interesów, których nikt rozsądny, jej zdaniem, nie będzie ryzykował. Po drugie zauważono, że Trumpa podejmowano w Pekinie jak króla – wystawnie, z pompą, jak dobrego przyjaciela. I po trzecie – rosyjscy dziennikarze piszą, że rosnąca międzynarodowa pozycja Chin, zarówno gospodarcza, jak i polityczna, wcale nie oznacza, że prezydent Xi Jinping, który na ostatnim zjeździe partii komunistycznej umocnił swoją pozycję, opowiada się za światem, w którym jest kilka podmiotów dysponujących wpływami, siłą, które decydują jak wygląda porządek międzynarodowy. Ta teoria jest w Rosji bardzo popularna i stanowi jeden z fundamentów rosyjskiej polityki zagranicznej. Rosjanie dowodzą – kończy się porządek światowy, w którym jest jeden hegemon, decydujący o wszystkim. Chodzi oczywiście o Stany Zjednoczone. Następcą ma być, w ich scenariuszu marzeń, porządek, w którym jest wiele ośrodków siły i prestiżu – jest Ameryka, jest Unia Europejska i Chiny, ale znajduje się tam również miejsce dla Rosji. Teraz w Moskwie zaczynają pojawiać się głosy (po wizycie Trumpa w Pekinie), że Chiny owszem opowiadają się za rewolucją w dotychczasowym układzie sił na świecie, ale chcą wprowadzić duumwirat, w którym wespół z Waszyngtonem Pekin będzie decydował o najważniejszych kwestiach. I nie jest to dla Moskwy perspektywa przyjemna, zwłaszcza, że pomysły jak zrównoważyć potęgę takiego porozumienia na naszych oczach zdają się rozsypywać niczym domki z kart. Rosjanie przez długi czas pracowali nad porozumieniem, oczywiście strategicznym, bo wszystko, co Moskwa robi ma znaczenie strategiczne, z Indiami. Optowali za wejściem Indii do porozumienia SZOS (Szanghajska Organizacja Współpracy), sprzedawali Delhi nowoczesną broń. Teraz okazuje się, informuje o tym rosyjska prasa, że Hindusi umożliwili amerykańskim ekspertom wojskowym inspekcję na najnowocześniejszej łodzi podwodnej kupionej od Rosji. Oj nie tak miało być. Do Delhi leci Rogozin, nadzorujący rosyjski przemysł zbrojeniowy, a w relacjach między obydwoma państwami kryzys.

I wreszcie Ukraina, a precyzyjnie rzecz ujmując kwestia Donbasu i wprowadzenia tam sił pokojowych ONZ. Ukraiński minister spraw zagranicznych Klimkin oświadczył wczoraj, że jego kraj ustalił już wszystkie szczegóły rezolucji ONZ w tej sprawie – porozumiał się z Waszyngtonem, Paryżem i Berlinem, rozmowy z Londynem jeszcze trwają, ale na dniach powinny się zakończyć. Jak niedawno informował Wall Street Journal Waszyngton chce doprowadzić do tego, aby na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, do Donbasu zostało wysłanych 20 tysięcy żołnierzy w błękitnych hełmach. O tym mają w nadchodzącym tygodniu rozmawiać podczas kolejnego spotkania w Belgradzie wysłannik amerykański Volker i delegat Putina Surkow. Póki, co Moskwa nie chce się na to zgodzić, bo taka siła wojskowa, a nie jakaś tam kilkusetosobowa misja obserwacyjna, może doprowadzić do rzeczywistej zmiany na wschodzie Ukrainy. Co ciekawe sytuacja jest dość niestabilna i w tamtejszych „republikach”. Otóż kilka dni temu minister spraw zagranicznych Ługańskiej republiki powiedział, że może ona rozpatrzeć opcję powrotu do macierzy, czyli do Ukrainy. Wczoraj wypowiedź tę dementował szef tego „państwa” Płotnicki. W lokalnej telewizji powiedział „za kurs polityki zagranicznej odpowiada głowa. Dlatego słuchajcie, co ja mówię” i dodał, że jego państwo nie myśli o jednoczeniu z Ukrainą, a swoją przyszłość widzi w unii z Rosją. A zatem Moskwa, jeśli rzeczywiście będzie chciała doprowadzić do jakiegoś porozumienia w tej kwestii, zmuszona będzie dyscyplinować swoich „sojuszników”. A nie jest to dla niej perspektywa nęcąca. I na spotkanie Putina z Trumpem może przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka