Marek Budzisz Marek Budzisz
2240
BLOG

Rosja się zbroi, a Europa w proszku.

Marek Budzisz Marek Budzisz Rosja Obserwuj temat Obserwuj notkę 48

Dziś w Czechach rozpoczyna się druga tura wyborów prezydenckich, w której o głosy wyborców zabiegać będą z jednej strony urzędujący i uznawany za prorosyjskiego prezydent Zeman, z drugiej zaś proeuropejski kandydat – kierujący tamtejszą Akademią Nauk Jirzi Drahosz. W pierwszej turze dość wyraźnie zwyciężył Zeman, ale jako, że startowało 12 kandydatów, to głosy się rozłożyły między jego konkurentów. Ostatnie sondaże wskazują na przewagę Drahosza, ale jest ona na tyle niewielka, że, jak donoszą obserwatorzy czeskiego życia publicznego o wyniku zdecydować może frekwencja – im niższa tym większe szanse ma Zeman. Jak w większości europejskich krajów w ostatnim czasie, tak i w Czechach jednym z wątków kampanii wyborczej była Rosja. I nie tylko, dlatego, że pojawiły się głosy o próbach wpłynięcia przez Kreml na wyniki parlamentarnych wyborów, które odbyły się tam jesienią. Również nie najważniejszą kwestią jest znana skłonność Zemana do Putina, jego nawoływanie do zniesienia antyrosyjskich sankcji czy zastanawiające zachowania. Takie jak np. prowadzenie rozmów z Putinem na Kremlu za zamkniętymi drzwiami, bez udziału czeskiego ambasadora w Moskwie, czy mianowanie swym głównym doradcą w kwestiach polityki wschodniej byłego managera rosyjskiego Łukoila. Te wszystkie sprawy są ważne i w trakcie kampanii powracały. Tak jak np. kwestia Krymu, która stała się przedmiotem debaty obydwu kandydatów w czasie ostatniego pojedynku telewizyjnego. Przy czym obydwaj zgodzili się, że Rosja włada tym terytorium niezgodnie z prawem, choć jeśli idzie o propozycje rozwiązania sprawy ich głosy były odmienne. Drahosz był zdania, iż „wszystko jeszcze można cofnąć”, podczas gdy Zeman otwarcie mówił o pogodzeniu się ze status quo. Ale nie te sprawy decydują o randze czeskich wyborów, o których Washington Post napisał niedawno, że są „najważniejszymi od czasu aksamitnej rewolucji”. Otóż Zeman opowiada się za przeprowadzeniem w Czechach referendum w kwestii dalszej przynależności naszego południowego sąsiada do Unii Europejskiej, czemu przeciwny jest jego konkurent. Trzeba pamiętać, że Czesi są najbardziej eurosceptycznym narodem w Unii i jednym z najbardziej prorosyjskich. Mówią o tym wyniki wszystkich przeprowadzanych badań opinii publicznej. A zatem tego rodzaju głosowanie wcale nie musi skończyć się sukcesem euroentuzjastów. Oczywiście, aby je przeprowadzić potrzebny jest jeszcze rząd, którego dziś w Czechach nie ma, bo zwycięzca jesiennych wyborów – krótkotrwały premier Babiš musiał podać się do dymisji po skandalu związanym z jedną z jego firm. Poszło o to, że chciał otrzymać dotacje unijne, ale te przeznaczone były tylko na finansowanie małych i średnich przedsiębiorstw a nie firm wchodzących w skład gigantycznego konglomeratu przemysłowo – przetwórczego, jakim jest Agrofert czeskiego premiera. I po to, aby dotacje dostać Babiš wyprowadził firmę ze swoich struktur, nadal jednak ją kontrolując. Tego rodzaju działania są nie tylko nielegalne, ale np. w Polsce uznaje się je za próbę wyłudzenia i w sprawę z automatu angażuje się prokurator. I właśnie w czasie debaty prezydenckiej obydwaj kandydaci pytani byli czy powierzyliby Babišowi misję tworzenia nowego rządu. I Zeman, powołując się zresztą na często też przywoływaną w Polsce, presumpcję niewinności, oświadczył, że nie miałby z tym większego problemu. Zupełnie inaczej do sprawy odnosi się Drahosz. Ale to kwestia nie tylko standardów w polityce. Z naszego, polskiego punktu widzenia, sukces każdego z kandydatów może okazać się niekorzystny. Bo z jednej strony Zeman i być może Babiš, a także mniejsze radykalnie anty-emigranckie i anty-unijne grupy, a z drugiej Drahosz, i nowe wybory, albo okres politycznej niestabilności. A niestabilne Czechy, to znaczne osłabienie Grupy Wyszehradzkiej i, w której pokładamy, jak się wydaje niemałe nadzieje. Przy czym sukces opcji europejskiej w połączeniu z podziałem elektoratu spowodować może, że Praga z mniejszą siłą będzie skłonna opierać się naciskom Paryża i Brukseli, czego zapowiedź mieliśmy w trakcie dyskusji na temat pracowników delegowanych.

            Tym bardziej, że nowy koalicyjny rząd w Niemczech, jak zapowiedziała w Davos Angela Merkel będzie jednocześnie starał się walczyć z prawicowym populizmem, który jest jej zdaniem niebezpieczny dla projektu europejskiego oraz dążyć do tego, aby Unia prowadziła jednolitą politykę zagraniczną. Bo bez tego, nie jest możliwa, skuteczna rywalizacja z Rosją i ze Stanami Zjednoczonymi. Zwróćmy uwagę na to zestawienie. Już wcześniej obecna niemiecka kanclerz zapowiedziała „pogłębienie” współpracy z Francją.

Rosjanie nawet nie muszą wiele robić, aby na rosnących wewnątrz unijnych konfliktach wygrywać. Albo politycznie, dzięki osłabieniu Unii, albo gospodarczo – budując specjalne relacje z Berlinem. Ale tym nie mniej nadal robią swoje.

Tymczasem rosyjski Prezydent w trakcie spotkania z pracownikami zakładów zbrojeniowych w Ufie, chcąc rozwiać ich obawy, że być może w związku z problemami rosyjskiej gospodarki rząd planuje cięcia wydatków na obronę, zapewnił, że nic takiego nie będzie miało miejsca. Wręcz przeciwnie, „stabilnie, konsekwentnie i rytmicznie” jak zapewnił, rosyjska armia zaopatrywana będzie w nowe typy i rodzaje broni. Program zbrojeń do 2027 roku został zatwierdzony i przewiduje on wydatki nie niższe niźli jego wcześniejsza wersja. A zatem o żadnym spowolnieniu czy zatrzymaniu zbrojeń nie może być mowy. Pod koniec ubiegłego roku w trakcie kolegium Ministerstwa Obrony poświęconemu właśnie przezbrojeniu armii Putin mówił, że w nowym programie akcent zostanie położony m.in. na dostawy broni precyzyjnej, dronów czy szerzej rzecz ujmując bezpilotowych kompleksów uderzeniowych. Wspominano też o budowie lotniskowców, konwencjonalnej broni supersonicznej, środków wywiadu radioelektronicznego etc. Dziennikarze zaraz obliczyli, że jeżeli poważnie traktować słowa Władimira Władimirowicza to w cyfrach coś się nie zgadza. Bo budżet wojskowy na najbliższe 3 lata już jest zatwierdzony. I jeśli miano by wydawać na nową broń tyle ile zapowiedział Putin, to na nic innego już by nie wystarczyło. Trzeba jednak pamiętać, że w rosyjskim budżecie jest też część tajna, a poza tym, ropa kosztuje już 70 dolarów za baryłkę i być może Moskwa liczy na wyższe dochody. Na co te ekstra pieniądze chce w sporej części przeznaczyć jest dość jasne – na zbrojenia.

W dzisiejszym wydaniu The Daily Telegraph Brytyjczycy mogli przeczytać wywiad z Sekretarzem Obrony Gavin Williamson, który powiedział, m.in., iż jego resort jest świadom faktu, że Rosja ma wobec Wielkiej Brytanii wrogie zamiary. Brytyjskie służby odnotowują od pewnego czasu wzmożone zainteresowanie Moskwy wrażliwą infrastrukturą łączącą wyspy z kontynentem. Atak na instalacje telekomunikacyjna, gazową czy podwodne linie energetyczne może doprowadzić do wybuchu paniki i stanowić bezpośrednie zagrożenie życia, a przynajmniej normalnego funkcjonowania 3 mln brytyjskich gospodarstw domowych. W podobnym duchu wypowiedział się w poniedziałek Królewskim Instytucie Sił Zbrojnych, szef sztabu brytyjskiej armii Nick Carter. Otóż jego zdaniem Rosja jest dziś „największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Wielkiej Brytanii od czasów zimnej wojny”. Przy czym, jak zauważył, Moskwa w swych destrukcyjnych planach wykorzystywać może zarówno „małe zielone ludziki”, jaki „nieco większe zielone czołgi” a nawet „całkiem spore zielone rakiety”. I jednocześnie zaznaczył, że w jego opinii Rosja rozumie wyłącznie język siły, a zatem Zachód i NATO muszą być odpowiednio przygotowane. Zwróćmy uwagę, że nie mówi tego jakiś polityczny radykał, czy nie do końca zrównoważony publicysta. Mamy do czynienia z głosami ludzi odpowiadającymi za bezpieczeństwo kraju, który wydaje na armię i uzbrojenie pięć razy więcej niż Polska, a mimo swego geograficznego oddalenia, broni atomowej i ogromnemu potencjałowi przemysłowemu, czuje się przez Rosję zagrożona.

A co w tym czasie proponują Europejczycy, a faktycznie Francuzi? Zwróćmy uwagę na francuską propozycję firmowaną przez prezydenta Macrona, składającą się z 17 punktów, której głównym przesłaniem jest budowa wspólnych – europejskich sił szybkiego reagowania. Przy czym, co istotne, mają one być wykorzystywane w interwencjach poza obszarem Europy i stanowić strukturę paralelną wobec istniejących (czytaj NATO). Innymi słowy siły te, pod oczywiście światłym francuskim kierownictwem, służyłyby gwarantowaniu „europejskich” a w praktyce francuskich interesów w Afryce i być może na Bliskim Wschodzie. Zwiększony wysiłek państw europejskich na obronę byłby przekierowany nie na wzmocnienie „flanki wschodniej”, a być może na zaprowadzenie porządku w krajach Maghrebu. NATO i flanka wschodnia nie zostałaby w takiej sytuacji wzmocniona, a wręcz przeciwnie osłabiona. I zapewne właśnie, dlatego w grudniu z Paryżu rozmowy na ten temat prowadził szef Sojuszu Stoltenberg. Przypomnijmy, że na spotkaniu unijnych Ministrów Spraw Zagranicznych 10 – 11 grudnia w Brukseli uzgodniono powołanie wspólnego, europejskiego ciała mającego doprowadzić do współpracy wojskowej. Propozycja francuska, jak ta współpraca ma wyglądać leży na stole. A gdzie propozycja Polska, Wyszehradzka a może wspólna łącząca Grupę Wyszehradzką z Państwami Nordyckimi?

Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka