Wilk Miejski Wilk Miejski
1301
BLOG

Inżynier i artysta. Mój Dziadek, prof. Antoni Kozłowski (1890-1955)

Wilk Miejski Wilk Miejski Rozmaitości Obserwuj notkę 2

 

Naukę uprawiać, a nie kochać ludzi,
to zapalać lampę, zamykając oczy,
taki czyn uznania w nikim ci nie wzbudzi,
naukę uprawiać, a nie kochać ludzi…

Zamknięta źrenica daremnie się łudzi
żywym blaskiem światła wśród
ciemnych zamroczy –
naukę uprawiać, a nie kochać ludzi,
to zapalać lampę,
zamykając oczy.

Mądrość Wschodu

 

Mój Dziadek, Antoni Kozłowski, to postać ze wszech miar niezwykła i intrygująca, człowiek o wielu pasjach i nieprzeciętnych zdolnościach, z gatunku tych, których nazywa się potocznie “osobowość renesansowa”. Zapewne w moim subiektywnym sądzie o tym najbardziej frapującym i najbliższym mi człowieku z okresu wczesnego dzieciństwa, a więc “czasu mitycznego”, czasu budowania zrębu wizji świata i ludzkich wizerunków w otoczce zachwytu i lęku, jest wiele z obiektywnej prawdy o charakterze, rozległości zainteresowań, serdeczności w kontaktach międzyludzkich, a więc formacie ludzkim mego Dziadka. Skoro, więc moja dziecięca wizja, jej świeżość i wrażliwość spojrzenia, dotknęły prawdy o niezwykłym wymiarze Dziadka Antoniego, niech mi będzie wolno przedstawić opowieść o tym, co zapadło w mą dziecięcą pamięć i co uzupełnione zostało wiedzą z lat dojrzałych, wejrzeniem w Jego frapującą biografię. A zatem będzie to na poły literacki, na poły kronikarski portret człowieka, który nie mieści się w szacownym wizerunku profesorskim, ani artystycznej ścieżce znakomitego fotografa pejzażu i martwych natur, ani też osoby zafascynowanej mitem Orientu, chadzającej po domu w turkmeńskiej galabiji, a także w malarskich panoramach łagodnej i mądrej harmonii świata, bo Jego osobowość przekraczała te ramy, dążąc do ideału pełni człowieczeństwa. Czy był to Jego cel życia, czy spontaniczna kreacja, tego nie wiem, a sądzę, że nikt też nie wiedział na pewno. Pewnym jest, że był osobą wymykającą się wszelkim definicjom, oscylującą pomiędzy racjonalną ścisłością wiedzy inżyniera mechanika, a pasjami i marzeniami zbliżającymi Go ku niecodziennej urodzie świata i zagadce istnienia. Dzięki Jego serdecznej trosce i wnikliwej inteligencji zostałem już we wczesnym dzieciństwie wtajemniczony w urodę, smak i zdumiewający koloryt życia, „zarażony” fascynacją sakralnym wymiarem świata i człowieka, co do dziś owocuje w postaci poszukiwań w rozległej przestrzeni psychicznej i zewnętrznym, różnorodnym świecie...

Najwcześniejszy obraz Dziadka, jaki utrwalił się w mej pamięci, to Jego sylwetka siedząca przy biurku w gabinecie, zgarbiona nad papierami, zapełnionymi matematycznymi działaniami i szkicami przekrojów maszyn, otoczonego stosami książek. Ale ten szacowny wizerunek naukowca i projektanta, to Jego plon wieńczący bogate, dramatyczne, pełne pracy zawodowej i prywatnego wytchnienia od zgiełku świata, życie człowieka zacnego i twórczego. Poznałem Go i rozstałem się z nim w Jego jesieni życia, kiedy to nie słabły jeszcze Jego siły witalne, ani koncept naukowy, dopisywał humor, realizował się twórczo jako malarz i fotografik, a jednak zegar Jego życia powoli zbliżał się do godziny z niewidzialną inskrypcją: Ultima Forsan...

Było ciemne, grudniowe popołudnie, a może już wieczorny zmierzch, kiedy pewnego razu wszedłem do pokoju moich rodziców i zobaczyłem Dziadka stojącego nieruchomo przy oknie, wpatrzonego w zamyśleniu w dal, a może nic nie widzącego... Może tylko na ekranie wyobraźni odtwarzającego panoramę przeszłych wydarzeń. Może już przeczuwał, że jego życie, podobnie jak ten szary, zimowy dzień, wchodziło w czas zmierzchu. Ale nie Jego głębokie, nostalgiczne zadumanie zwróciło mą uwagę, ale zjawisko niezwykłe, którego potem w życiu nie doświadczyłem już nigdy. Otóż wokół głowy Dziadka dostrzegłem wyraźną, ciemnoczerwoną aureolę, która nadawała Jego frasobliwej postaci znamię niezwykłości. Stałem jak skamieniały, porażony tym złowrogim, niecodziennym obrazem, bo ma dziecięca intuicja podpowiadała mi, że zwiastuje to coś strasznego. A Dziadek nieporuszony, skupiony i pogrążony w sobie na pewno mnie nie dostrzegł i stał tak na tle okna jak zatrważający posłaniec z krainy, zakrytych przed naszym profańskim wglądem, nieprzeniknionych wyroków losu, opatrzności, a może innej, niepoznawalnej Kosmicznej siły Sprawczej...

Ile trwało to czasu, to Jego niezwykłe zasępienie przed oknem i moje nieme, trwożne kontemplowanie tego zatrważającego zjawiska, trudno ocenić, ale wtedy była to dla mnie wieczność. I nagle Dziadek odwrócił się i stanął do mnie twarzą, którą spowijał mrok, więc wpatrywałem się tylko w świetlisty krąg wokół jego głowy. Zapewne ujrzał przerażenie na mej twarzy, więc podszedł do mnie cicho z gorzkim uśmiechem na twarzy i mocno mnie przytulił do siebie. Wtedy poczułem, że jest to ten sam dobry i serdeczny Dziadek, a wizja złowrogiej łuny wokół jego głowy rozwiała się szybko w przypływie dobrych i serdecznych uczuć wywołanych dziadkową czułością. Po latach dowiedziałem się, że niektórzy radiesteci potrafią dostrzegać aurę wokół ludzkiego ciała. Tak, więc wedle owych znawców tajemniczego zjawiska aura biała znamionuje moc witalną, zaś czerwona jest zwiastunem ciężkiej choroby i rychłej śmierci. I ta właśnie, ta nieubłagana egzekutorka, tnąca nić życia, niebawem odwiedziła nasz dom i zabrała kochanego, wspaniałego i mądrego Dziadka, mą opokę dziecięcej wiedzy o świecie, odkrywcę panoramy “skarbów świata całego” i nauczyciela spontanicznej czułości i miłości przez proste gesty, słowa, uśmiechy i uściski...

Ale odejdę teraz od swej osobistej, subiektywnej i emocjonalnej perspektywy i roztoczę szeroką panoramę życia Dziadka, bo przecież jako człowiek dorosły uzyskałem pełen wgląd w Jego biografię, tak, więc mogę odbyć z nim sentymentalny spacer poprzez czas i przestrzeń, nie rezygnując wszakże z własnych dygresji i akcentów emocjonalnych. Bo właśnie ich obecność stanowić będzie swoistą oprawę, osobisty ornament, oplatający z pasją suchą faktografię...

Przeto, więc Dziadek Antoni urodził się w Białymstoku w zdeklasowanej rodzinie szlacheckiej 3 maja 1890 roku. Jego dziadek za udział w Po­wstaniu Styczniowym 1863 roku został zesłany na Kaukaz bez prawa powrotu do ojczyzny, a majątek rodzinny został mu skonfiskowany przez władze carskie. Kiedy zesłaniec zapadł na zdrowiu rodzice Dziadka podjęli dramatyczną decyzję i pojechali na Kaukaz, aby otoczyć chorego opieką. Mały Antoni pozostał w Białymstoku i był wychowywany przez kobiety, ciotki i babki, co miało zapewne niebagatelny wpływ na jego rozwój umysłowy i wrażliwość uczuciową. Matka odwiedzała go corocznie, aby stwierdzić, że syn uczy się bardzo dobrze. Już w IV klasie szkoły powszechnej zaczął zarabiać korepetycjami z matematyki na swe utrzymanie, więc jako dziecko zdobył szlify odpowiedzialnego i samodzielnego człowieka. Pamiętam, jeszcze z dzieciństwa, Jego zdjęcie właśnie z tego okresu. Na fotografii stoi 8 – 9-letni chłopiec w szkolnym mundurku, a jego poważna lecz zacięta i butna twarz, bardzo kojarzyła mi się z wizerunkiem małych powstańców warszawskich, ongisiejszych gazeciarzy, handlarzy kartofli i zwykłych uliczników, których hardość, odwaga i spryt przedzierzgnęły w małych bohaterów. Właśnie takie znamiona życiowej twardości i pasji, woli walki drzemią w Jego przedwcześnie dojrzałej twarzy. Zawsze chciałem być taki jak On, twardy, zacięty i skory do żmudnego, lecz radośnie twórczego wysiłku... Idźmy zatem dalej tropem niewidzialnej nitki dziadkowej biografii...

W 1905 roku, jako członek tajnego uczniowskiego kółka rewolucyjnego, był dwukrotnie aresztowany i przesłuchiwany przez carską policję. Jak sam wspomina w swych zapiskach właśnie od 1905 roku bierze czynny udział w szkolnych, nielegalnych działaniach wolnościowych, prowadząc potem pracę ideową i oświatową w kółkach studenckich i robotniczych. W 1907 wyjechał do Charkowa, gdzie zdał egzamin z łaciny i zapisał się na studia medyczne na tamtejszym uniwersytecie. Równocześnie wysłał papiery do Instytutu Politechnicznego w Petersburgu. To okazało się wyborem Jego życia. Uczelnię w Charkowie wiosną 1908 roku zamknięto ze względu na rozruchy studenckie, połączone z masowymi aresztowaniami i zesłaniami studentów. Jego ominęło aresztowanie, ale ze względu na bezpieczeństwo osobiste zrezygnował ze studiów i wyjechał do rodziców na Kaukaz. Tam otrzymał zawiadomienie, że został przyjęty na wydział mechaniczny Instytutu Politechnicznego im. Piotra Wielkiego w stołecznym Petersburgu. Pojechał, zatem, na studia z 2-miesięcznym opóźnieniem, które musiał żmudnie nadrabiać. Start, więc miał trudny...

Ale i potem nie było łatwo, ba, nawet ciężko i to nie z powodu braku smykałki do przedmiotów technicznych, o nie, ale z przyziemnych trosk materialnych, bowiem rodzice nie mogli łożyć pieniędzy na wykształcenie syna. Zarabiał, zatem jako sprzedawca w księgarniach, wykonywał płatne kreślenia dla kolegów studentów, potem projekty semestralne i dyplomowe, a także udzielał korepetycji w zamian za wynajęcie stancji. W czasie letnich miesięcy pracował jako robotnik w rozmaitych zakładach przemysłowych Petersburga. Wyjeżdżał też do pracy na Kaukaz i do Turkiestanu, gdzie przeniesiono Jego ojca. Przepracował łącznie 24 miesiące jako ślusarz, tokarz, odlewnik, modelarz, maszynista kolejowy, a także jako konstruktor. Pieniądze z wynagrodzeń za te ciężkie, lecz nieodzowne dla dalszej kontynuacji studiów, prace wakacyjne pozwoliły mu bez straty roku dobrnąć do upragnionego dyplomu...

Aby rozwijać swe umiejętności fachowe Dziadek jeszcze w czasie studiów pracuje w 1912 roku przez 4 miesiące jako technik-rysownik i mierniczy na Wydziale Budownictwa Instytutu Inżynieryjnego w Taszkiencie. Zapewne właśnie wtedy wiele podróżował (a i wcześniej, jako maszynista kolejowy) po obszarach Turkiestanu, Uzbekistanu i Kirgizji, co dokumentuje Jego zachowany zbiór 65 fotografii (może było ich więcej), zawierających swoisty reportaż z tych fascynujących i egzotycznych dla Europejczyka obszarów świata. Zapewne wiele lat potem, z pobudek romantyczno-idealistycznych, Dziadek dokonał zabiegu artystycznego i przy pomocy technik graficznych wyretuszował zrobione zdjęcia. Powstał więc, nie dokumentalny fotoreportaż, lecz twórcza wizja świata, w który tchnął swego ducha tęsknoty za mitycznym Orientem, krainą baśniowej fantasmagorii, gdzie groza publicznej egzekucji kontrastuje z butą dostojników islamskich, spokojną praca rzemieślników i życiem biesiadnym. Stworzył, więc unikal­ną panoramę archaicznego Orientu, który z powierzchni ziemi zniosła rewolucja bolszewicka, a która ma niebagatelne walory poznawcze i artystyczne. W latach 1998 w sopockim Dworku Sierakowskich i w 1999 w Bibliotece Publicznej, filii l we Wrzeszczu owe fotogramy przedstawione zostały publicznie, jako wystawa “Orient Magiczny", opublikowane w “Roczniku Tatarów Polskich”, tom VII w Gdańsku 2002 roku, teraz zaś, w pełni zasłużenie, oczekują na rozumnego sponsora i wydanie albumowe.

W roku 1913, Dziadek jako wyróżniający się student, wespół z kilkoma innymi dobrze rokującymi kolegami pod opieką adiunkta, wysłany został na koszt macierzystej uczelni na praktykę zawodową do Niemiec, gdzie pracuje w fabrykach Berlina, Hanoweru, Magdeburga i Brunszwiku przez 2 miesiące, gromadząc cenne doświadczenia zawodowe. Po powrocie w dalszym ciągu pracuje zawodowo, ale już w randze inżyniera, pomimo braku dyplomu. Przez 6 miesięcy pełni funkcję inżyniera-kontrolera w fabrykach zbrojeniowych, a potem przechodzi na intratne finansowo stanowisko inżyniera technicznego biura filii petersburskiej angielskiej firmy “Braboock & Wilkox”. W 1915 roku, w dniu 20 maja, na publicznej, uroczystej obronie, znakomicie obronił projekt dyplomowy i otrzymał tytuł inżyniera technika I kategorii. Na obronie obecny jest dyrektor fabryki ”Atlas – Piotrogród”, który poznając się na fachowych umiejętnościach Dziadka angażuje Go jako konstruktora w swoim zakładzie. Znajomość z tym wpływowym człowiekiem pozwala mu wybronić się przed poborem do armii. Podczas wojny i rewolucji bolszewickiej zatrudniony był, zatem na stanowisku kierownika działu stopów kolorowych w tej fabryce, która w czasach pokojowych produkowała kotły i podgrzewacze wody, zaś teraz przestawiła się na produkcję min i pocisków. Rewolucja bolszewicka przerywa pracę Dziadka w “Atlasie”, gdyż w ramach “reformy” przemysłu fabryka zostaje zamknięta...

I tu wspomnieć warto o najbardziej rodzinnie przemilczanej karcie życia Dziadka Antoniego. Otóż w czerwcu 1918 roku wstępuje On w związek małżeński z panna Stanisławą Mackiewiczówną, urzędniczką, córką także urzędnika z Kowna, kuzynką pisarzy Józefa i Stanisława Cata Mackiewiczów. Czy było to szczęśliwe małżeństwo, czy pochopny, młodzieńczy wybór, tego się nigdy nie dowiem. Jedno jest pewne - koniec tego małżeństwa był tragiczny. Już po powrocie do Polski, w 1924 roku na skutek panującej w Białymstoku epidemii czerwonki umierają żona Stanisława i Jego roczny synek. Czy zachowały się ich groby? Czy Dziadek odwiedzał te bolesne pamiątki zamkniętego etapu życia, nie wiem i nie rozjaśnię nigdy mroków owego dziadkowego dramatu. Pozostanie to smutną tajemnicą rodziną...

Ale kontynuujmy naszą podróż biograficzną. Teraz przez złowrogi żywioł zawieruchy rewolucyjnej w Rosji. Pamiątką z jego bycia przymusowym świadkiem procesu wcielania w życie “sprawiedliwości klasowej” są przechowywane w naszym domu do dziś, odkupione za przysłowiowy grosz na wódkę od marynarzy w Petersburgu, talerzyki z carskiej zastawy stołowej, z godłem Mikołaja II na spodzie. W 1920 trafia do Taszkientu, gdzie obejmuje stanowisko naczelnika wydziału remontów kotłów parowych na Kolei Środkowoazjatyckiej. Wykłada też w szkołach technicznych. W 1921 na mocy postanowień Traktatu Ryskiego po wygranej wojnie Polski z sowietami, odpartymi brawurowym manewrem Piłsudskiego spod samej Warszawy, wraca do Polski i natychmiast rozpoczyna działalność zawodową. W latach 1922-1924 Dziadek wykonał około 60 ekspertyz silników i kotłów parowych, zorganizował odział Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Polskich w Białymstoku, prowadził działalność wykładową dla inżynierów i robotników, a także ogłaszał w prasie technicznej prace z zakresu nowych technologii kotłów parowych.

Bilansem Jego aktywnej i owocnej pracy w tym okresie jest prócz wykonania wielu fachowych ekspertyz i badań kotłów, naprawa silników parowych, silników maszyn fabrycznych i pomiarów cieplnych. W 1925 Dziadek żeni się z Anielą Janowicz i w 1928 roku przenosi się do Lublina, gdzie obejmuje stanowisko kierownika Oddziału Stowarzyszenia Dozoru Kotłów Parowych. Tu, poza swą etatową działalnością zawodową, też wykonuje liczne ekspertyzy, pomiary cieplne i udziela porad technicznych. Kursy dla palaczy kotłów parowych. Dziadek prowadził też kursy obsługi kotłów na Politechnice Warszawskiej, a także w Lublinie, Łucku i Równem. Przez dwie kadencje (drugą przerwaną wybuchem wojny) był radnym Rady Miejskiej m. Lublina, tak więc miał też swą dobrą kartę na niwie obywatelskiej działalności samorządowej. Był wielkim społecznikiem, założycielem Uniwersytetów Robotniczych i kuchni Społecznych. Należał do PPS (wyrzucony został z partii w 1948 za „odchylenia prawicowe”). Przez parę lat piastował funkcję wiceprzewodniczącego SIMP, do którego wstąpił w 1935 roku. Drukuje też prace w czasopismach fachowych jak: “Uszkodzenia kotłów parowych, przyczyny ich powstania i sposoby naprawy", '”Praktyczne obliczanie mocy maszyn parowych", “Wybuch kotła w Annopolu" i inn., co na pewno przysparza mu środowiskowego prestiżu. Tak więc w pełni realizuje się, jako inżynier praktyk i teoretyk. Ale ma też przecież bogate i twórcze życie prywatne...

Już w 1926 roku przychodzi na świat Jego syn-jedynak, Jana Przemysława, który idąc śladem ojca kształci się technicznie, a w efekcie piastował stanowisko profesora i kierownika Katedry Technik Głębinowych w Instytucie Okrętowym na Politechnice Gdańskiej w latach 1990-1995. Ale nim wspiął się na wyżyny naukowej kariery, Januszek był oczkiem w głowie Dziadka, hołubionym i rozpieszczanym, wożonym corocznie na urocze wakacje w Kazimierzu Dolnym, gdzie wspólnie pływali łódką (zapewne trwożnie obserwowani przez zawsze czujną i zapobiegliwą Babcię Anielę), łapali motyle do wielkiej kolekcji gatunków, która przetrwała czasy wojny, lecz nie oparła się niszczycielskiej działalności swych żywych pobratymców - moli, a także chadzali wąwozami lessowymi i porośniętymi zielem wszelkim szerokimi polami, na długie spacery. Także podczas tych wypraw, jak również wyjazdów służbowych na wykłady i terenowe ekspertyzy, Dziadek robił setki, a potem tysiące znakomitych plastycznie fotogramów, zarówno malowniczych pejzaży, jak i scen rodzajowych, a także niewielkich detali otaczającej go panoramy świata, z których wydobywał magiczne piękni i zagadkowa niezwykłość. Był, więc aktywnie, z pasją i płodnie, działającym fotografikiem, posyłającym swe prace na liczne wystawy krajowe. Duża kolekcja Jego fotogramów z etykietami wystaw, na których gościły, zachowała się do dzisiaj. Poza tym kilkanaście albumów, niektórych, niestety, już w rozsypce, zawierających tematycznie posegregowane cykle zdjęć, panoramę Wschodnich Kresów Polski, Warszawy, Lublina, Pogrzeb Marszałka Piłsudskiego, martwe natury, pejzaże miejskie, impresje z Kazimierza i setki portretów familijnych. Oprawione w sztywne, lekko pożółkłe passe-partout, stare materialnie, lecz zawsze przekonywujące swą plastyczną, ponadczasową urodą, wizją arkadyjskiej piękności i łagodności świata, tak pełnego teraz (a i zawsze, o zgrozo!) chamstwa, przemocy, okrucieństwa i zwierzęcego egoizmu, dziadkowe fotogramy, nieodmiennie zachęcają mnie do zrobienia Jego zbiorczej malarsko-fotograficznej wystawy. Bo przecież też malował i jak na amatora – znakomicie. W naszym domu zachowało się ok. 20 jego olejnych obrazów, martwych natur i pejzaży, także nieodmiennie tchnących w zmaterializowany gestem kreacji świat, zamknięty w magicznym oknie ram, powołany do istnienia wbrew realiom, wiele łagodnego pragmatyzmu, pogody życia i pogodzenia z losem, który doświadczał Go niemiłosiernie, lecz nie zdeptał, ale uszlachetnił...

Lecz oto właśnie kończy się lato AD 1939, czyli dla wielu kończy się nieubłaganie świat, a dla innych rozpoczyna się koszmar, nieporównywalny z żadnym z historycznych wydarzeń w cywilizowanej Europie, wywodzącej się, wedle uznanej genealogii kulturowej, ze śródziemnomorskiej kolebki myśli, czynu, etyki i materialnych dokonań. Wojna, która wybuchła l września, przetoczyła się także falami nalotów bombowych przez Lublin, ale dom rodzinny Dziadka ocalał z pożogi. W dniu 18 września został On aresztowany przez niemiecką policję, ale jako fachowiec wysokiej klasy został zwolniony. Swe okupacyjne doświadczenia, codzienność pracy zawodowej i ciężkiej egzystencji, a także szersze refleksje, spisał 4 tomach pamiętników, które, niedawno odnalazłszy, pragnę upublicznić w wydaniu książkowym. Tak opisuje owo dramatyczne wydarzenie w swym “wojennym” pamiętniku:

“Do mieszkania wkroczyło dwóch żołnierzy w hełmach, z dużymi rewolwerami w rękach i z ręcznymi granatami u pasa. Wymierzyli rewolwery w przerażone kobiety i krzyczeli: “Wo ist Mench?”. Kiedy niezwłocznie wyszedłem do moich i powiedziałem parę słów po niemiecku, marsowe, lecz bardzo młode twarze nieco złagodniały, tym bardziej, że już przedtem Aniela powiedziała im, że jesteśmy “Polen”, lecz “wir sprecht Deutch”. Kazali mi ubrać się i iść z nimi, chociaż wychodząc jeden z nich powiedział: “Sie werden zurick kommen”. Pożegnałem się z rodziną nadrabiając miną, lecz myślałem, że może to ostatnie pożegnanie. Na ulicy przyłączyli do nas, mężczyzn z kamienicy, do większej grupy. I pod konwojem jednego żołnierza odprowadzili na plac koszar VIII pułku piechoty. Przechodząc widzieliśmy ślady wczorajszego boju i niezdarne uszkodzenia szosy, jako środek powstrzymania tanków. Składy wojskowe, gdzie jakoby było dużo zaopatrzenia i koców, paliły się. Wprowadzono nas na plac, na który ciągle dopływały liczne grupy mężczyzn. Zebrano, sądząc na oko, około 6 – 10 tys. mężczyzn. Podzielono nas na grupy: osobno Żydów, osobno Polaków z Lublina i osobno Polaków z innych dzielnic Polski. Ustawiono z dwóch stron placu kulomioty. Kazali wszystkim siedzieć na ziemi i co chwila któryś z licznych żołnierzy, chodzących między licznie zebranym tłumem, jak pogromca wśród stada zbyt mało potulnych zwierząt, krzyczał, chwytając za karabin: “Sietzen rchue!” Trzymali nas tak od 08.00 rano do 02.00 po południu. Po drugiej puścili tych, co mają skończone 50 lat. Chociaż nie mam jeszcze pełnych 50 lat, jakoś udało mi się z tą grupą oswobodzić. Pozostałych, jak się później dowiedziałem, trzymali trzy dni bez jedzenia i bez ruchu na tym placu, jako zakładników, rzekomo w obawie, że cywilna ludność będzie strzelać w Lublinie do żołnierzy niemieckich, co ponoć miało miejsce w Częstochowie. Tak rozpoczęło się nasze życie pod “Niemcami”. Nie przypuszczaliśmy jednak, co nas czeka dalej...”

I rzeczywiście na tym nie skończyły się represje, które dotknęły w czas wojenny Rodzinę Kozłowskich. Dwukrotnie wysiedlani byli z zajmowanych mieszkań, a w 1940 roku policja hitlerowska skonfiskowała im część mebli, bielizny pościelowej i wartościowych rzeczy osobistych. Ale nie były to na pewno najbardziej drastyczne formy deptania godności ludzkiej i czynienia ze śmierci niewinnych “towaru codziennego użytku”. Oto jak Dziadek snuje refleksje na temat dehumanizacji i barbarzyńskiego zdziczenia hitlerowców, w zapisku, datowanym na 20 października 1942 roku:

“Kto dożyje zakończenia wojny dowie się z opowiadań tych, którzy wytrzymali to piekło, strasznych, mrożących krew w żyłach szczegółów o warunkach, w jakich są Ci, których los umieścił za kolczastymi drutami obozów. Tymczasem, kto nawet szczęśliwie wyjdzie stamtąd, milczy jak zaklęty. Co mnie nie dziwi bynajmniej! Nigdy też nie rozpytuję takiego szczęśliwca, jak tam było. Nie mogę jednak zrozumieć: jak to wszystko, na co obecnie patrzymy i co przeżywamy, połączyć z pojęciem kultury, którą tak szczycą się Niemcy. Nie mogę zrozumieć, jak naród, który dał ludzkości tylu uczonych, filozofów, poetów, muzyków, może być tak bezgranicznie okrutny bezpodstawnie mściwy i tak wyalienowany ze wszystkich ludzkich uczuć: sprawiedliwości, współczucia, pobłażliwości w stosunku do zwyciężonych, pozostających w ich mocy narodów. Nie mogę zrozumieć dlaczego większość poszczególnych Niemców, z którymi w swoich rozjazdach służbowych się stykałem, są ludźmi kulturalnymi i ludzkimi, a w masie, w grupie są zupełnie bez serca...

Dużo rzeczy niezrozumiałych dała ta wojna. Wielu osobom odkryła oczy na to, co widziały one dotychczas w innym, łagodniejszym oświetleniu. Nie mówiąc już o bezkompromisowych metodach niszczenia Żydów, jakich nie znała jeszcze historia. Za jakie grzechy ojców, czy dawniejszych rządów, cierpią tysiące Polaków w więzieniach, obozach i wywózkach na roboty do Niemiec lub Włoch? A nawet ta ludność spokojna, lojalna, pracująca uczciwie, gnębiona jest bez wytchnienia tyloma ciężarami jak: kontyngenty, odbieranie produktów żywnościowych, wysiedlanie z domów, konfiskata mebli, przymus pracy. A przy tym stale głodzona - bo na kartki dostaje się tyle, że wyżyć nie można, a jeszcze w chłodzie - bo nie dostaje się opału i w wieczornym niepokoju o swoich najbliższych, najdroższych...”

Podczas okupacji Dziadek pracował, jako inżynier dozoru kotłów i wiele podróżował po kraju robiąc ekspertyzy techniczne w terenie. Prowadził też biuro Stowarzyszenia Dozoru Technicznego (Technische Uberwachungsvarein), gdzie zobowiązany był prowadzić dokumentację w dwóch językach. Przed wojną Dziadek był członkiem Stronnictwa Pracy, tak, więc w czasie okupacji prowadził nadal, teraz potajemną, działalność z ramienia tego Stronnictwa w kołach robotniczych. Działał także w konspiracji, był oficerem Armii Krajowej, współpracującym z Batalionami Chłopskimi, biorącym czynny udział w działaniach dowódczych na terenie Lublina. Wiele podróżując pracował jako łącznik i koordynator działań partyzanckich na prowincji. Pomimo ryzyka aresztowania, tortur i śmierci, Dziadek wykazał tyle rozwagi i dyscypliny, a także dopisało mu przysłowiowe szczęście, które, jak widać nie sprzyja tylko głupim i ryzykantom, tak więc cała Jego rodzina przeżyła szczęśliwie, jeśli tak można określić wyniesienia cało głowy z piekła na ziemi, całą okupację w Lublinie. A oto jego sprawozdanie z jednej z odbytych podówczas podróży służbowych:

“4 grudnia 1943 rok. W dniu 15 listopada wyjechałem przez Rawę Ruską do stacji Bełz, a stamtąd końskim wozem drabiniastym, ze słomą do majątku Rusin (Leigenschaft), gdzie miałem rewizję wewnętrzną i próbę wodną parnika w gorzelni. Zatrzymałem się i noclegowałem przy gorzelni, w mieszkaniu kierownika, Ukraińca, Jana Kuryłło. Był jeszcze jeden kolega, gorzelany z pobliskiego majątku, Polak, pan Bartoszewski. Żona pana Kuryłły wyjechała, więc korzystając z nieobecności gospodyni, a celem uświetnienia pobytu “pana inspektora”, kierownik przygotował kolację z wódką i sprowadził dwie dziewczyny, które śpiewały ukraińskie dumki. Nocowałem niespokojnie, bo okolica bandycka, dużo ukraińskich band mordujących Polaków, chociaż Kuryłło zapewniał, że u niego mogę czuć się spokojnie...”

Wielką troską mego Dziadka w czas wojny było uchronienie syna, ukochanego Januszka, przed wywozem na roboty przymusowe do Niemiec. Spędzała mu też sen z powiek wizja pojmania syna w łapance ulicznej i wywiezienie za druty obozu koncentracyjnego na niechybną śmierć. Jeden raz cudem uszedł z łapanki na lubelskim dworcu kolejowym, kiedy to żandarmi niemieccy pędzili schwytanych pasażerów do ciężarówek wzdłuż drewnianego parkany, w który w pewnym momencie dostrzegł dziurę, błyskawicznie schylił się i przecisnął przez wąską gardziel w deskach, która okazała się zbawczą bramą do wolności. Ale cud w życiu człowieka zdarza się, ponoć, raz... Tak Dziadek zapisał swe starania o uchronienie syna przed niemieckimi represjami:

“ ...6 stycznia 1944 rok. 11 listopada zeszłego roku stanął Januszek do komisji poborowej do Baudinstein. Nie bacząc na świadectwo od lekarza dr Januszewicza, u którego byliśmy kilka dni przedtem, że jest chory na zakażenie krwi, bo ma wrzody po całym ciele, uznali w komisji, że jest zdrów i dali tylko dwa miesiące na wyleczenie się, do 18 stycznia 1944 roku, wydając mu kartę powołania. Na szczęście dzięki staraniom szkół, razem z Schulratem, udało uzyskać prolongatę zwolnienia dla wszystkich powołanych do 4 kwietnie 1944roku. Mamy, więc jeszcze cztery miesiące na naradzenie się, co robić. Może da Bóg, coś się przez ten czas zmieni. Choć na razie żadnych oznak widomych ku temu nie ma...”

Ale jak mawia mądrość ludowa “nie ma sprawy na tej ziemi, która jak się zacznie, żeby się nie skończyła”, tak więc i piekielny koszmar wojny, okazał się zjawiskiem podlegającym ludzkim prawom konfrontacji machin ekonomicznych, które napędzają taran wojny, a te okazały się sprawniejsze i bardziej potężne po stronie aliantów, a zwłaszcza wykorzystującej niewolniczy przymus pracy i rozbudzony entuzjazm ideologiczny, Rosji Sowieckiej, której pancerne zagony wbijały się w niemieckie linie zażartego oporu, a za nimi płynęły zdziczałe masy pijanej, zawszonej, gwałcącej, mordującej i rabującej pieszej “elity” Armii Czerwonej pod baczną kontrolą dywizji NKWD. Niestety, paradoks historyczny, przewrotność losu, czy też nieprzeniknione, niezrozumiałe w swej “hiobowej” bezwzględności, wyroki Wyższej Siły sprawiły, że ta tłuszcza rabusiów i “heroldów nowego zniewolenia”, witana była jako wyzwoliciele... Dziadek w ten sposób opisuje dni poprzedzające wkroczenie sowietów do Lublina:

“19 lipca 1944 rok. Dzisiejszej nocy też był nalot, oświetlali nawet niebo, lecz bombardowali gdzieś dalej, nie Lublin. Wysiedzieliśmy jednak prawie 1,5 godziny od 12.40 do 02.00 w nocy w schronie. Od 11 maja sam Lublin bombardowany już nie był. Do tych wszystkich przyjemności obecnego życia przybył jeszcze przymus kopania okopów, rowów i stawiania bunkrów przeciw bolszewikom. Wszyscy mieszkańcy Lublina: urzędnicy, kupcy, robotnicy i wolne zawody muszą co najmniej dwa razy w tygodniu stawać na wezwanie w określonym punkcie, skąd odprowadzani są w asyście wojskowych dozorców do kopania. Na punktach zbornych trzeba zjawiać się o godz. 6.30 rano, a praca trwa do 5.00 po południu, z godzinną przerwą na obiad. Na obiad nie puszczają do domu, a przywożą samochodami zupę gorącą. Kopałem już dwa razy: raz koło młyna braci Kranze, a drugi raz koło szosy lubartowskiej naprzeciw Wiktoryna. Jutro też mam iść razem z trzema kobietami z naszego biura. Szkoły kopią daleko częściej. Januszek kopał kilka dni bez przerwy. W związku z tymi represjami jesteśmy w rozterce: nie wiemy co robić, bo na wyjazd do Skarżyska, dokąd mam skierowanie na wypadek ewakuacji, nie mam środków, a pozostawanie w Lublinie – niebezpieczne. Może bóg łaskawy natchnie na najbardziej korzystne rozwiązanie tego zagadnienia...”

Tak, więc przyszło niebawem owo wytęsknione “wyzwolenie”, a z nim nadzieja na normalność życia, policzenie strat, wylizanie bolesnych ran fizycznych i psychiczny, poszukiwania zaginionych, opłakiwanie zmarłych. Na wojennych gruzach zaczynały wzrastać młode roślinki wiary w lepsze jutro, w wolna Polskę, w “Andersa na siwym koniu”, w nowy “Cud nad Wisłą”. Ale cud się nie zdarzył i za fasadą entuzjazmu odbudowy wojennych zniszczeń, kształcenia się i odbudowy potencjału intelektualnego narodu, swobody chodzenia po ulicach, manifestacji radości z „wyzwolenia”, nawet nocą, częstych festynów i zabaw “na dechach”, w ukryciu ubeckich katowni ginęli najbardziej prawi i zdeterminowani obrońcy wolności, a ci, którym darowano życie, cierpieli los, bodajże, gorszy, bo wieloletnią męczarnię w kopalniach węgla, uranu i przy wyrębie tajgi w przepastnych, lodowych czeluściach rosyjskiego interioru. Dziadek czuł ten stan rzeczy i nie godząc się nań duchowo, tak opisał owo zjawisko:

“9 maja 1945 rok. Trzeba przyjmować nadzieję powrotu spokojnego życia bez strachu, co dzień jutrzejszy przyniesie. I chociaż całą noc trwała bezładna, “radosna strzelanina” podpitych żołdaków z powodu końca wojny, i chociaż od rana tłumy z chorągwiami i transparentami defilowały przez miasto na wiec na placu Litewskim (był on w czasie okupacji niemieckiej placem defilady Hitlera), to jednak na twarzach nie ma szczerej radości, bo u każdego w myśli powstaje pytanie: “co będzie z nami?”, czy nadal, wbrew szumnym obwieszczeniom, hasłom plakatowym i przemowom, że jesteśmy samodzielnym, niezależnym państwem, będą u nas panami życia i śmierci nasi “sojusznicy i przyjaciele” ze Wschodu?! Czy nadal NKWD, które zajmuje kilka dużych kamienic w mieście, będzie aresztowało i wywoziło setki, a nawet tysiące, naszej młodzieży i inteligencji? Ale to nie wszystko, bo wielu młodych chłopaków rozstrzelano tylko za to, że służąc ojczyźnie należeli do źle widzianej przez “naszą władzę”  Armii Krajowej. Krzyczą, głoszą hasła o wolności, o swobodzie, o niezależności o szacunku dla godności ludzkiej, a więzienia przepełnione, a żadne słowo żywe ani w prasie najmniejszej krytyki i nikt nie może wypowiedzieć swojego zdania. Nie może, jeśli nie zgadza się ono z linią tak zwanej “demokracji” (demokracji na modłę sowiecką). Kto ma zdanie odmienne, takiego obywatela Urząd Bezpieczeństwa, z sowieckimi doradcami, zaraz wpakuje do “demokratycznego więzienia” na Zamku, nawet bez “demokratycznego sądu”...”

W wolnym od Niemców, ale opanowanym przez nowych, podstępnie uśmiechających się “lisimi pyskami” do zgłodniałych normalności ludzi, Dziadek pełni nadal obowiązki inspektora technicznego, osobiście przyczyniając się do uruchomienia uszkodzonych podczas działań wojennych instalacji energetycznych. W lutym 1945 roku Dziadek otrzymał na wniosek Komitetu Organizacyjnego Politechniki stanowisko wykładowcy z zakresu kotłów parowych i maszynoznawstwa w stopniu zastępcy profesora na reaktywowanej na tere­nie Lublina Politechnice Warszawskiej. W czerwcu 1945 roku mianowany został profesorem nadzwyczajnym.

Kadencja lubelskiej filii Politechniki Warszawskiej kończyła się w dniu 1 października 1945 roku, więc Dziadek, ceniony już pedagog i wykładowca, czekał na nowy angaż, który tamtymi czasy nie był wcale decyzja dobrowolną. Tak, więc jak symboliczne zakończenie tej nowej formy jego działalności zawodowej zacytujmy pamiętnik. Dodam tylko, że zapiski urywają się nagle, dlatego też przeprowadzka do Gdańska i objęcie profesury na tamtejszej Politechnice nie jest już opisana. A szkoda, bo jego zapiski to kopalnie ulotnej, czasem subiektywnej, lecz jakże bardzo prawdziwej refleksji, bo świat zawsze jest postrzegany indywidualnie, a nie, na szczęście, kolektywnie, w “jedynie słusznej” optyce. A oto ten fragment:

“Na początku Politechnika mieściła się w gmachu Szkoły Budowlanej, potem zakład i rektorat przy ulicy Leszczyńskiego 70A. A od 1 kwietnia przeniosłem się do gmachu Szkoły Zawodowej Żeńskiej na Spokojnej. Z pracy naukowej dotychczas jestem zadowolony. Wymaga to dużo przygotowania do wykładów, lecz daje satysfakcję i spokój nerwowy. Stosunek rektora i profesorów bardzo przychylny, a przez studentów, których na pierwszym kursie jest przeszło 150, jestem, jak mi się zdaje, lubiany. Jednym słowem, ta praca odpowiada memu nastawieniu psychicznemu i moim upodobaniom. Tylko z wynagrodzeniem za pracę jest bardzo słabo, bo stale dostajemy zaliczki na pensję i dalej trzeba sprzedawać książki i aparaty i sprzęty, aby jakoś wyżyć...”

Jednakowoż nie jest mu dane piastować stanowiska naukowego w rodzinnym Lublinie, gdyż w odbudowywanej Warszawie reaktywuje się politechnika, w konsekwencji czego w dniu 1 października 1945 r. Politechnika na terenie Lublina zostaje zamknięta. Dziadek otrzymuje nominację na kierownika Katedry Kotłów Parowych na Politechnice Gdańskiej. Tak, więc w gronie kilku profesorów, wraz z rodziną i całym wyposażeniem domowym przeprowadza się do Gdańska w dniu 30 września, a 1 października 1945 roku obejmuje Katedrę Kotłów Parowych i Maszynoznawstwa. Jako pracownik naukowy wspólnie ze studentami i swymi kolegami, pedagogami, uczestniczy w odgruzowaniu i remoncie Gmachu Głównego Politechniki. Ze zgrozą odkrywają ludzkie, zwęglone szczątki, ślady sowieckiej, barbarzyńskiej zbrodni, gdyż wojskowy szpital mieszczący się w tym budynku został przez nich bezlitośnie spalony, a zwisające z dolnych pięter powiązane w liny prześcieradła świadczą o woli życia tych, którym siły pozwoliły na desperacki akt samoobrony. Pomimo zniszczeń rok akademicki zaczyna się planowo w dniu 23 października 1945 roku. Decyzją ówczesnego Rektora Dziadek obejmuje czasowo stanowisko kierownika Laboratorium maszynowego i Centrali Grzejnej Politechniki. Przystępuje zaraz do remontu zniszczonych urządzeń. Po uruchomieniu jednego kotła uruchamia ogrzewanie i zajmuje się organizacją ćwiczeń laboratoryjnych dla studentów. Dopiero w 1947 roku przekształca Laboratorium Maszynowe w Katedrę Badań i Pomiarów Maszyn. Ostatecznie przemianowaną na Katedrą Kotłów Parowych i Maszynoznawstwa Dziadek prowadził jako jej kierownik aż do śmierci. W dniu 16 marca 1949 roku na mocy dekretu Prezydenta RP (jeszcze nie PRL!) zostaje Dziadek mianowany profesorem nadzwyczajnym. Wykłada na 4 wydziałach politechnicznych: macierzystym, Budowy Okrętów, Elektrycznym i Inżynierii Rolnej. Poza pracą zawodową aktywnie działa społecznie i organizacyjnie na rzecz społeczności akademickiej.

Był uznanym fachowcem, prężnym organizatorem i lubianym nauczycielem akademickim, znakomitym, bo jasnym i skorym do anegdot, wykładowcą. Z naukowych osiągnięć Dziadka warto wymienić zorganizowanie biura konstrukcyjnego kotłów “Mowden-Johnson” dla statków typu “Sołdek", zorganizowanie 3 sesji krajowych Katedry Kotłów Parowych, wykonanie 10 projektów urządzeń cieplnych i kominów dla zakładów przemysłowych w kraju, a także publikacje w prasie technicznej i autorstwo podręczników akademickich. Jako niezłomny wyznawca idealistycznych wartości lewicowych i patriota zostaje usunięty w 1948 roku z PPS-u przez aktyw swej uczelni Politechniki Gdańskiej,  jako „element prawicowy". Nie przypuszczam, aby mocno przeżył swą partyjną „aborcję”, ale zapewne srodze cierpiał, jako socjalista i społecznik, że jego ideał obywatelskiej aktywności i odpowiedzialności za świat sięgnął bruku… Umiera nagle na zawał serca w 1955 roku, w pełni sił twórczych i wynalazczych...

Ale to nie wszystko, co mogę powiedzieć o tym wszechstronnym człowieku, bo przecież nie jego działalność zawodowa, ale właśnie niezwykle bogata sfera prywatności, wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Z perspektywy lat wiem, że obiektywnie był człowiekiem dużej rangi zawodowej, ale przede wszystkim prawym i szlachetnym, wielce utalentowanym i skromnym. Swą inwencję twórczą inwestował nie tylko w działalność zawodową na polu wąsko specjalizowanej techniki, bo prywatnie był humanistą i człowiekiem sztuki. Może nie na miarę Leonarda, który mieścił w swym umyśle cały zasób wiedzy epoki i śmiało wybiegał myślą techniczną i wizjami przeobrażania świata w zamglone perspektywy przyszłości, ale w czasach, kiedy przytłacza nas cywilizacyjny Moloch, kradnie czas skomplikowane absurdalnie życie wielkomiejskie i zalewa nas potok szumu medialnego, a jeszcze tak niedawno deptała umysły propagandowa machina, a ciała pałowało “zbrojne ramię władzy ludowej”, rozszerzenie horyzontów życia, wyjście poza “skafander” swej jednowymiarowej roli zawodowej, to już wielki sukces, to ocalenie człowieczeństwa przed spłaszczeniem i wyjałowieniem. I taki właśnie był Dziadek Antoni, jeden z “ostatnich Do Kichotów” wolności od przymusu powagi zawodowej i ostatecznego życiowego zdefiniowania. Tych parę mych zapisanych w pamięci migawek ze spotkań, tak istotnych, z Dziadkiem, odsłonią “drugą twarz” pana Profesora, może znacznie bardziej fascynującą...

Popołudniami Dziadek zwykł chadzać w turkmeńskiej galabiji, która z wyglądu przypominała pasiasty szlafrok, bo długa, atłasowa, zdobna w podłużne, żółto, czarno, niebieski pasy, związana w pasie, długa obleka zwykła kojarzyć się nam z tym banalnym rodzajem domowego stroju. Ale to było codzienne okrycie męskie rodem z Azji Centralnej, gdzie Dziadek pracował zawodowo i wykładał, a kultura owego orientalnego regionu świata wywarła na nim tak duże wrażenie, że sam zapragnął w jakimś stopniu, choć symbolicznie, uczestniczyć w tym, baśniowym dla Europejczyka, sposobie męskiego noszenia się i “zadawania szyku”. Strój uzupełniał zakładaną na głowę krymką lub jedwabną, wzorzystą, myckę, okrągłą czapeczką, będącą odpowiednikiem żydowskiej jarmułki, popularną na Bliskim Wschodzie i kulturze Islamu. Zapewne, jak każdy człowiek o marzycielskim usposobieniu, wyrażał w ten sposób swą tęsknotę do krainy fascynującej inności, dziwów kulturowych i przygód, gdzie przed laty los go wykierował, a która to jest namiastką “Raju utraconego”, czyli życia pełnego radości istnienia i metafizycznego piękna świata. I na pewno w tym Jego obrządku nie było ani dziwactwa, ani śmieszności, tylko męska, romantyczna tęsknota…

Pamiętam też, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie wizyta z Dziadkiem w jego królestwie, czyli starej elektrociepłowni, z której w latach, bodajże, 70-tych wywieziono stare agregaty prądotwórcze do muzeum energetyki w Turoszowie. Ale to już współczesna, niezbyt chwalebna sprawa, a więc do rzeczy. Przyszliśmy tam po południu, kiedy hala maszyn była wyludniona. Dziadek oprowadzał mnie powoli i starał się tłumaczyć jak najprościej umiał, do czego służą owe gigantyczne maszyny. Ale ja nie chciałem o tym słuchać, bo zaraz sobie wyobraziłem, że są to zaklęte w stalowe okowy mityczne potwory, smoki, czy też mocarne słonie, które swą energią i wolą wyzwolenia rozsadzają metalowy pancerz, a skumulowana, nie wyzwolona na zewnątrz energia napędza potężne turbiny. Tak to opisuję teraz, a wtedy roiło mi się to w głowie w niewyraźnych, choć wymownych i poruszających obrazach na ekranie wyobraźni. Więc Dziadek widząc, że jego zapał wykładowcy spalił na panewce, przechadzał się ze mną w milczeniu i z uśmiechem obserwował me zaaferowanie, bo wiedział, że sama obserwacja wystarczająco mnie zachwyca.

Najczęściej jednak chodziłem z Dziadkiem na spacery. Zazwyczaj do “Dębowego Lasu”, czyli tego fragmentu dawnego Leśnego Parku Krajobrazowego, do którego wchodzimy przez stary, ongiś zaniedbany, a dziś, po niewczasie, bo po wielkich stratach w podmokłym drzewostanie, odnowiony Park Marysieńki. No, więc kiedy wchodziliśmy pod zielony baldachim drzew, Dziadek przystawał od czasu do czasu i wskazując mi na wybrane drzewo, na jego koronę, pień i kształt liści podawał mi jego nazwę. Opowiadał przy tym o jego właściwościach, a więc ziołowych kwiatostanach lipy, dębowych galasówkach, z których w średniowieczu sporządzano inkaust, ongisiejszy atrament do gęsich piór, jego żołędziach z upodobaniem pałaszowanych przez dziki, o sosnowych i świerkowych szyszkach, których nasiona wyjadają wiewiórki, podobnie jak wcinają bukowe orzeszki, zwane popularnie buczyną, o kasztanach, znakomitym materiale na brązowe, kulkowo-zapałczane ludziki, a także o ich antyreumatycznych właściwościach, a także o nasercowym działaniu owoców krategusa i winopędnym dzikiej róży. Odnalazłem niedawno zapiski mej nieżyjącej już Mamy, z których wynika, że w wieku 3 lat znałem i rozpoznawałem już 19 gatunków drzew. Dziadek też nauczył mnie przytulania się do drzew, aby czerpać życiodajną energię od przyjaznych olbrzymów... Dziś malców pasjonują marki samochodów i imionach Pockemonów, ale Dziadek Antoni sprawił swą łagodną, dydaktyczną mądrością, że po dziś dzień właśnie Natura jest dla mnie źródłem duchowych inspiracji i relaksem dla zaśmieconego “szumem informacyjnym” umysłu. Sądzę, że gdyby Dziadek nie przemknął, jak jasny meteor przez świat mego dzieciństwa, byłbym zapewne tuzinkowym zjadaczem chleba i “regałem” dla zwałów medialnej, jałowej informacji...

Do dziś także pamiętam z wielką wyrazistością niezwykłą scenę, która rozegrała się przy biurku Dziadka, stojącym w jego domowym gabinecie, do którego to, pomimo napomnień babć, często podchodziłem i przerywałem Dziadkowi pracę naukową. Wydarzenie, które zaraz opiszę, w pełni charakteryzuje sylwetkę psychiczną Dziadka, jego wielką tolerancję, poczucie humoru i przedkładanie spraw osobistych ponad zajęcia służbowe. Otóż któregoś dnia wślizgnąłem się do dziadkowego gabinetu i usadowiwszy się na kolanach Dziadka, który, rzecz jasna, przetrwał w tym momencie wertowanie naukowych szpargałów, poprosiłem Go grzecznie, choć wielce stanowczo, aby pokazał mi skarby znajdujące się we wnętrzu szuflady biurka. Dziadek z ochotą przystał na mą prośbę i uśmiechając się tajemniczo odsunął nieco fotel od biurka, a potem wysunął wielką, pełną różnych, zagadkowych i frapujących wyobraźnię przedmiotów. Pierwszy obiekt, który wzbudził me zainteresowanie, to był (istniejący do dziś i czasem używany) niemiecki aparat fotograficzny “Reflecta II” w skórzanym futerale. Dziadek sprawnym ruchem otworzył wizjer lustrzanki i wskazał mi mleczna szybkę, za którą dostrzegłem zminiaturyzowany pejzaż dziadkowego gabinetu. A potem Dziadek wodził obiektywem po ścianach, gdzie wisiały liczne obrazy i wielki, bucharski kilim z geometrycznym, czarno-czerwonym wzorem, a potem penetrował okna, a mym oczom ukazał się zamknięty w mlecznym kadrze wielki, a teraz mały, komin politechnicznej kotłowni, który, jak baszta lub latarnia morska zawsze rozbudzał mą wyobraźnię, aby spenetrować jego tajemnicze wnętrze. Ale oględziny świata przez obiektyw w końcu mnie znudziły i zapragnąłem dalszych sensacji. I tak Dziadek otwierać mi począł różne pudełka z przedziwną zawartością. A to z tytoniem fajkowym napełniającym powietrze słodkim aromatem, to znów z wagą jubilerską, na której ważył kawałki bursztynu i srebrne monety, albo pudełko z drewna mahoniowego, we wnętrzu którego krył się arsenał farb olejnych, pędzli i flaszek z pokostem i terpentyną. Były tam też albumy z artystycznym pocztówkami, spośród których szczególnie zapamiętałem serię przedstawiającą statki i okręty od czasów najdawniejszych do współczesności i ilustracje do “Trylogii” Sienkiewicza, album z wklejonymi przedrewolucyjnymi rublami carskimi, a także szklane płytki z negatywami dziadkowych zdjęć. Ale najbardziej fascynował mnie masywny korpus ręcznej wiertarki, “bormaszynki” z bojowo sterczącym wiertłem. W przypływie dziecięcej fanaberii poprosiłem Dziadka, aby zademonstrował mi działanie tej wiertarki na blacie swego biurka. Dziś widzę głupotę i niestosowność owej prośby, lecz wtedy Dziadek zapewne był podobnego zdania, co do logiki mej uzurpacji, lecz dziecięcy kaprys potraktował poważnie, aby nieświadomemu konsekwencji malcowi sprawić oczekiwaną frajdę. I oto poważny profesor mechaniki wywiercił dziurę w blacie swego archaicznego, pięknego biurka, aby przysporzyć cielęcej radości swemu namolnemu, lecz bezgranicznie kochanemu wnukowi. Obserwując to wydarzenie parskałem beztroskim śmiechem, babcia chwytała się za głowę, a Dziadek myślał zapewne, że cóż wart jest materialny przedmiot we obliczu bezcennego daru dziecięcej szczęśliwości. Pamiętam, że śmiał się przy tym szelmowsko...

I jeszcze dwie historie zapamiętane. Jedna straszna, ale z dobrym końcem, dryga śmieszna, ale ze złym zakończeniem. Otóż pewnego razu Dziadek namalował obraz, przedstawiający pożogę miasta, której strzelające w niebo jęzory płomieni formowały wyrazistą, przerażającą twarz demona. Nie widziałem, kiedy Dziadek malował ten obraz, zapewne nocami, lecz z jego efektem finalnym spotkałem się w jasnym świetle dnia, ale zupełnie sam w jego gabinecie, gdzie dostrzegłem go na ścianie. Był nowym zjawiskiem w tym znanym mi dobrze pomieszczeniu, bo mogłem tam gościć, ile dusza zapragnie. Wpatrywałem się weń z nerwową ciekawością, bo plama malarsko pulsującej czerwieni robiła na mnie wrażenie. I nagle zobaczyłem jego, potwornego demona siejącego piekielna pożogę. Z krzykiem wybiegłem z pokoju i zanosząc się spazmami płaczu długo nie mogłem wykrztusić z siebie, co mnie tak przeraziło. Kiedy Dziadek dowiedział się wreszcie o przyczynie mego panicznego szlochu podjął w cichości decyzję, którą niebawem wcielił w życie. Płaszczyzna obrazu przemieniła się w swojskie wnętrze naszego pokoju balkonowego, którego tonacja miodowo-żółta sugerowała łagodną nostalgię sierpniowego zmierzchu. Taki gest destrukcji własnego dzieła, nie w imię artystowskiej fanaberii, ale z odruchu serca i troski o wnuka, to gest godny człowieka dużego formatu...

Druga historia zaczęła się tak. Dziadek podszedł do mnie i powiedział, że będzie palił papierosa do pieca, bo nie chce robić przykrości Babci, a bardzo lubi ten rytuał, więc muszę mu trochę pomóc. Nie wiedziałem przecież, że jest ciężko chory na arteriosklerozę serca, a więc palenie jest dla niego zabójcze. Z ochotą przystąpiłem, zatem do działań konspiracyjnych. Kiedy Babcia pokaże się na horyzoncie, miałem głośno zawołać: “Dziadku, chodźmy na spacer!”, a on będzie wiedział, jak reagować. Babcia wtedy nie zjawiła się, ale parę miesięcy później zjawiła się inna dama, choć niewidzialna, to często wyobrażana jako koścista postać w białej szacie z kosą. Nie znałem odpowiedniego kodu porozumienia, aby ostrzec Dziadka przed tą nieproszoną, straszliwą wizytą...

Na koniec jeszcze przyczynek do portretu artysty, który mieszkał w Dziadku, i nie jedno miał imię. Odnalazłem, już jako człowiek dorosły, kilka kajetów (a ile ich było pierwotnie?) z okolicznościowymi wierszami, poematami i poetyckimi refleksjami o obliczu współczesnego świata. Oto fragment jednego z nich: “... Nie opieraj projektów i marzeń przyszłości/ Na kruchej podstawie swego dziedziczenia/ Wykorzystaj natomiast wszystkie możliwości/ By wykuć samemu swój los przeznaczenia...”. W tych poetyckich zapiskach widać troskę o ludzi i odpowiedzialność za świat. Wrażliwość, romantyzm i marzycielstwo, ale też realizm, zdecydowanie i odwaga, oto krajobraz duszy mego Dziadka...

       A więc spinając klamrą metaforycznej refleksji swą opowieść stwierdzam, iż przy całej swej “garniturowej i nienagannie krawatowej”, eleganckiej reprezentatywności na użytek swego wizerunku publicznego, prywatnie miał Dziadek Antoni wiele prawdziwego ciepła, wnikliwej mądrości, wychodzącej na spotkanie drugiego człowieka, poczucia humoru i dystansu wobec brzydoty i podłości życia, a wiary, w ukrytą dla profanów, urodę świata, która bezpowrotnie wymyka się z rąk zabieganym, wpatrzonym w chodnik, wystawy lub gazetę “galernikom marnej codzienności”. Był, więc człowiekiem, który niestrudzenie i konsekwentnie, w „batyskafie prywatności” podróżował przez mętny ocean świata ku nieznanemu Portowi. Dziadku – chylę czoła przed Twą wielkością, pogodą ducha i dobrocią, Mój niedościgły ideale człowieka i obywatela…

Wrzeszcz, 8 – 14 kwietnia 2003 roku                                      Antoni Kozłowski jr.

Zobacz galerię zdjęć:

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości