Wilk Miejski Wilk Miejski
108
BLOG

Motywy i zadania człowieka piszącego, homo sciribus, nie pismaka i bajokleta

Wilk Miejski Wilk Miejski Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0





Po co pisze człowiek? Elaborat dygresyjno-autorefleksyjny tyczący idei pisania i potyczek z kanonami literatury.


Autor dedykuje tekst poniższy wszystkim tym, co pisząc czują dotknięcie czoła piórem ze skrzydła anioła, lub muskający potylicę wiatr weny twórczej, a za cel mają rozbudzić w bliźnim swym głód prawdy, zaś na pohybel tym, co swe neurozy i życiowe zakalce emocjonalne odreagowują przez chamską, sterowaną ideologicznie, uwikłaną w cudzomyślenie, natrętną i jałową pisaninę, semantyczną womitację i  werbalną, napastliwą defekację skierowaną zawsze przeciw czytelnikowi i racjom jego, irytująco odmiennym... Howgh!

Jeśli piszący jest zacnym i rozumnym człowiekiem, jeśli ma poczucie szczególnej wrażliwości i dar postrzegania i rozumienia rzeczy istotnych, w sobie i świecie, w codzienności i świątecznych odsłonach życia, wtedy pisze nie tylko, aby zaspokoić ambicje egocentryczne i błysnąć rzekomym talentem, ale żeby coś przekazać ważnego, wpisać się w swój czas i odczytać właściwie jego ducha, odkryć przed gronem czytelników doświadczenia i refleksje niecodzienne, zakryte zwałami banału, tak... Człowiek pisze po to, aby jego czytelnik przeżył kilka żyć, a najlepiej, aby zagościł w wieczności i zapomniał, że istnieje świat, cierpienia, żona, wynoszenie śmieci, nieznośne dzieci, praca, niemiecki kanclerz, papież polak i ruski miesiąc, także UBecy i donosiciele, psy i koty, papierosy i wódka, kurwy i święte, ten cały bajzel nasz powszedni, a tu połoniny niebieskie, elektryzujące inkarnacje archetypów, odwieczne oceany zaświatów twoim słowem wyczarowane wciągają jak trzęsawisko i zauroczają, jak zasobny w THC duży buch z dymnej butli Jozuego i rodziny jego... Nam, czyli autorowi i mentalnym kooperantom jego, postaciom z jego kreatorskiego panopticum, to jeszcze się nie udało, a właściwie - udało niecałkowicie, jesteśmy w drodze, ale na dobrym kursie, więc jest o co się starać. Ale właśnie życie w drodze, ku szczytowi ma ten jedyny, upojny smak. Smak zapomnianej, dziecięcej wiary w omnipotencję i powszechne reprezentowanie tylko ciebie i twego interesu, co są jednym ze światem, twego wielkiego masturbatora powszechnej rozkoszy. A więc pomimo słodyczy marazmu i pokusom radości żywota „mentalnego kundelka”, iść trzeba dalej, aby czuć smak życia, nawracać się do Źródeł, bo w nich to moc i zbawienie od nudy i boleśnie obecnej nieobecności...
Więc niechże każdy idzie swoim szlakiem w prawdziwie istotnym kierunku, intuicyjnie odczuwanym spełnienie właściwej ścieżki w duchowym labiryncie, w sztafecie tych co wiedzą i czyją, więc rozdają tym, co owych darów nie posiadają. Może zabrzmi to pompatycznie i megalomańsko, lecz cóż, jeśli żyje się na wysokim diapazonie czujności i świadomości blasku sacrum, życie staje się podniosłym misterium, czasem łamany szyderczym śmiechem w sytuacji, kiedy "ideała sięga bruku" lub marzyciel odkleja się od rzeczywistości i rozbija sobie głowę o jej kanty, jednocześnie dostrzegając groteskę sytuacji. A wtedy wynikłe z tego pisanie, to podróż ku wyżynom ducha, ku nizinom odwiecznego źródła, oprawiona w różne koloryty interpretacji, od ekstazy do cynizmu, od zachwytu do absmaku, ale nigdy piszący nie idzie na lep i nigdy za poszeptem wrogiej propagandy, o nie! I oby patrząc bystro celu nie pomylić,  jak rozpoznać go plejadzie falsyfikatów, odróżnić drogę "rzadziej wędrowaną" od sprawnie sporządzonych atrap spełnionego życia, takoż odjazdowego, "na bogato", "szałowego" czy też „topowego”. Kramy i markety handlarzy duchową tandetą krzyczą kolorową reklamą lekkostrawnego erzacu, więc apelujemy o czujność jak, podczas spaceru po cienkim lodzie...
Każdy, kto skończył, niesiony podmuchem wiatru weny, pisać jeden wiersz, jedną miniaturą literacką, esej czy jedną książkę, jedną miarę semantycznej dystrybucji treści i szumów wiedzy, wie, że nie skończy pisania nigdy! Wie, że skończy się wiersz i książka, bo wszystko jest opowieścią i czasem owej opowieści egzegezą, wektorem dalszej drogi, ale nie zamilknie katarynka opowiadacza w tobie, a już w zaumie płynie pozawerbalnie zarys melodii następnej książki, sypią się na stół świadomości kartofle upieczone w zaumie... Ideą każdego przekazu słownego jest wymóg, iż musi dotrzeć on do odbiorcy. Inaczej traci sens. To, co zostało powiedziane słowem metaforycznym, nie jest konwencjonalne, ani też błyskotliwie oświecające, ale jednocześnie coś wewnętrznie kazało nam to uczynić. Właśnie dlatego, że nie staramy się sprostać konwencji, ani też nie otrzymaliśmy w darze od losu lotosu mądrości, musimy zostać zrozumiani, a nie jedynie bulwersujący i tumaniący odbiorcę. Jakiś wewnętrzny daimonion zmuszał nas do gwałtu na ciszy i do publicznego pokazu intelektualnej woltyżerki, tudzież uczynionej publicznie prywatnej sanacji mentalnej, co nie należy do powszechnie akceptowanych „dobrych obyczajów”. Zatem do końca nie jesteśmy pewni, co był wart każdy nasz akt literackiej fikcji, każdy ejakulat mentalny, każdy akt ekspresji intymności ku powszechnej tożsamości i negliżu życiowo realnego uwikłania w dramat istnienia i często (nie)rozumienia, choć nie chucpy autobiograficznej, także nie zawodowego wchodzenia w buciorach ciekawości na pokoje duszy i zapalanie tam lamp oliwnych, aby rozjaśnić krajobraz traumy...
Biorąc pod uwagę także domniemanie, iż znudziliśmy, oburzyliśmy i zniesmaczyliśmy licznych odbiorców, niniejszym, więc rzetelnie tłumaczymy, dlaczego analizujemy autorsko kulisy tego, tamtego i owego zajścia słowotwórczego. Bardziej tłumaczymy, niż tłumaczymy się, gdyż jesteśmy pewni, że nikt nie został zmuszony do tej, tamtej i owamtej lektury, choć zachęcając do poznania opisu przełamania murów Hebronu, szańców tabu, czy obyczajowego smaku i strachu, korzystając jeno z intuicji, nie znając efektu finalnego, czyli praktycznego korzystania z wiedzy i dojrzałości, mogliśmy horrendalnie zawieść oczekiwania odbiorców. Ale przecież starania, aby dotknąć słowem sensu naszej ziemskiej odsłony bytu są tak trudne, jak noszenie wody sitem, poszukiwanie igły w stogu siana i dojenie byka. Zatem może coś teraz uda się wyjaśnić, a może zabrniemy jeszcze dalej w ślepy zaułek słownej nieporadności. Zobaczymy. Zróbmy mały krok ku temu. Oto kanon odwiecznej opowieści, obrazek słowem spisany, co pozwoli wybrać się na krótką wycieczkę, opuścić świat jarmarcznej wizji kartofli ze schabowym i żony w papilotach czy z kokiem, a za rogiem bandziora z nożem do cięcia żył i poboru papierów wartościowych, na ten przykład.
"Siedząca w oknie pani Leokadia, sklepowa, lat 58, wdowa po tapicerze, lewitującym epileptyku i przepijającym pensję alkoholiku, od niejakiego czasu obserwowała pewnego jegomościa, który to choć wyglądał jak ubrany, był de facto w stal zakuty, miał stalowe buty i kolce jeża, co do baśni dziarsko zmierza, a po drodze popierdolić chce srodze, bo w baśniowej krainie nie można zbrukać brudem seksu myśli dziecinie uformowanych, choć duże dzieci do siebie to mają, iż seks, nawet oralny, uprawiają... I cóż wynika z owej dramatycznej, choć groteskowej (ob)sceny w teatrze życia? Otóż wynika to, że nie jesteśmy człowiekiem pełnym, Adamem Kadmonem, ale uczestniczymy w wielkim "tarle" oddzielonych połówek, tańcu oczekiwań i poszukiwań, w którym to tancerze, jak podziemne robaki, szukają swych oddzielonych "połówek" w mroku, myląc cel zasadniczy, głód pełni duchowej, czyli Jedność Przeciwieństw, coincidentio opositorium, z towarzyszącym temu rozkosznym doświadczeniem pod patronatem demona Erosa, tak..."
Zacznijmy od tego, iż zależy nam nie na efektowności pisania, pasji swoistego "bajoklectwa", lecz na szacunku dla wielkości i tajemnicy życia, więc zakończyć należy narrację metaforyczną czy analizę filozoficzną tam, gdzie każde następne słowo byłoby banalną grudką bełkotliwego łajna, aby nie spłodzić jeno literackiej "instrukcji obsługi suszarki do włosów". Bo każda twórczość, ta która nie chce być wpisana do katalogu bezpłodnej "sztuki dla sztuki", działania dla efektu, jest wrotami do krainy Ducha lub rodzajem “misterium przejścia”, a jej rola jest tyleż wielka, ile zdolna jest stać się nieobecną, przezroczystą w momencie, kiedy umysł odbiorcy wędruje już samodzielnie i nie poszukuje oparcia w cudzomyśleniu. Literatura, to nie przewijanie mentalnego oseska, ale cios bambusem po łbie, który powinien oświecić lub unaocznić ogrom ciemności. Przynajmniej nam się tak wydaje, więc jeśli się jeno wydaje, to zapewne "coś jest na rzeczy", a jeśli jest inaczej, to niech powiedziane zostanie to wyraźnie: nam się wydaje, że literatura nie jest zjawiskiem samym w sobie, wyłączoną z całości umysłowego doświadczenia dziedziną, ze sztywnym ramami i regułami, ale wehikułem, którym podróżuje Duch Ludzki, ot co!
I tu trzeba zadać zasadnicze pytanie, choć dylemat już nie nowy, ba, nawet trąci myszką, bo przy ongisiejszym postawieniu kwestii brzmiał on tak: czy nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa, zaś nasza wersja brzmi: czy literatura jest godna tego, aby jej kwestiom formalnym, kanonom, tradycji i presji krytyki podporządkowywać słowotwórcze dochodzenie sensu, czy powinna być wyzwolona z konwencji, z cugli, czy formalnie nieobliczalna, a jej duch, to galopowanie na literackim koniu, albo tylko kobyle, ale nie przez snobistyczną promenadę, ale w nieznane, w takie obszary umysłu, gdzie śpią upiory i stare mity, gdzie w jaskini mroku budzą się smoki archetypów, które trzeba okiełznać i na nowo zinterpretować przy pomocy świadomego instrumentarium, co? Zważywszy jednak, że rozpoczynając i kończąc każdą opowieść czy akt metaforycznego dotykania tajemnicy, sami musimy dokonać wyboru, przeto oznajmiamy, że dla nas literatura, każdy akt słowotwórczy jest jedynie prostym narzędziem, ba, nawet wytrychem, którego używamy, aby dokonać prac poszukiwawczych, na miarę przyrodzonych zdolności eksploratorskich, w infernalnej lub cudownej krainie, aby zebrać plon wiedzy oświecającej i zagościć w winnicy Ducha. Nie jesteśmy zrzeszeni w żadnej stajni ludzi pióra czy uczestników konwencjonalnej biesiady literackiej, więc nasze wysiłki słowotwórcze dedykujemy tylko idei rozwoju ludzkiej świadomości. Ot co!
Dlatego nie baczymy tu na zasady gatunku, czystość stylistyczną, szkolne kanony, akademicką poprawność literackiej narracji, a realizujemy jedynie ideę słownej transgresji, inicjacji, czyli rytualnego (nie mającego nic wspólnego z żadną tradycją) gestu sprawczego dla uzyskania mentalnej dojrzałości i wolności od przymusu bycia elementem stada. Bo każda forma spisywania swego procesu „wychodzenia z siebie”, duchowych narodzin, których symbolem jest wylinka węża, to proces trudny, czasem toporny i niezdarny, ale o niebo przerastający kalibrem dzieła błyskotliwe i efektowne literackie „konfekcjonowanie” życiowego banału. Zawsze zaś ideą uniwersalną takiego przedsięwzięcia powinno być przesłanie: niechaj każdy, rozpoznawszy swe infernalne osaczenie i jałowy przemiał myśli, podejmie próbę wyjścia poza krąg piekielny i zagości w krainie czystej, nieuwarunkowanej świadomości. Nie będzie tam stadnego ciepła i zgiełku kolektywnego jarmarku, ale spotkanie pokrewnych sobie poszukiwaczy prawdziwego blasku życia jest wysoce prawdopodobne i temu to służy - idei dialogu, odczuwania bliskości i jedności!
Idąc tedy jeszcze dalej i radykalniej podchodząc do analizy zjawiska stwarzania świata, poprzez nazywanie słowem, można stwierdzić, że każdy wypowiadający pierwsze słowo, wycinający ze świetlistej całości obrazu świata nienazwanego, ten fragment pojmowalny dla komputera mózgu, dokonuje tym sposobem aktu zabójstwa na żywym, niewysłowionym światobrazie. Wielu z doświadczenia dziecięcego wie, jak fantastycznie smakuje dostrzeżone i pozasłownie, instynktownie pojęte zjawisko życia i jaką tragedią jest, gdy w procesie gwałtu edukacyjnego, „robotyzacji świadomości” poprzez instalację mechanicznej, martwej konstrukcji pojęć, które, jako wygodne uproszczenia, nazywa się „uczenie” objaśnieniem świata. Ale to karykatura i jałowość, a rzekome objaśnienie, jest tylko chybionym falsyfikatem wielkiego i świętego praobrazu. Naprawdę nie sposób odpowiedzieć, co jest prawdziwą sztuką życia, a co nędznym partactwem, co jest światłem sensu, a co mrocznym bełkotem. Pytania o sens życia i właściwą drogę samorealizacji należą do najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed człowiekiem. Bo cóż naprawdę jest najważniejsze w życiu ludzkim? Miłość bezinteresowna, wyzwolenie umysłu, poświęcenie dla innych, prokreacja i dbałość o szczęście dzieci, wygaszenie zmysłów, życie poza stadnym zorganizowaniem, przeciwstawianie się złu, odmowa uczestnictwa w tworzeniu nekrofilnej cywilizacji, czy też zbawienie siebie od prywatnych przyczyn cierpienia, czy może zbawienie świata od nikczemnych sprawców cierpienia wielu? Nie od dziś sypią się te pytania, z łoskotem kamiennej lawiny, w otchłań niepewności i nikt jeszcze, prócz postaci mitycznych i paru oświeconych, nie spisał uniwersalnej recepty dla mądrych i głupich, bogatych i mądrych, chciwych i hojnych, podłych i dobrych, czyli całej rodziny człowieczej, na odnalezienie mądrość w sobie i sensu w tym świecie.
Ale to wielka tajemnica, mroczna zasłona zakrywająca prawdziwą wiedzę o tym, czy wszechświat ma szlachetnego i mądrego Ducha Poruszyciela, czy jest bezduszną maszynerią, mielącą materię w przypadkowych, bezwiednych i ślepych cyklach przemiału. W porównaniu z nią sztucznie spreparowany, tajemniczy jedynie z pozoru, dylemat, czy bóg jest starcem z siwą brodą, uroczym jak gwiazda porno hermafrodytą, czy też ma głowę słonia, szakala czy ibisa lub srom z wargami i łechtaczką, wydaje się śmieszną, niedorzeczną i godna kpiny profanacja idei Tajemnicy. Tajemnicą, największą i gorzką, jest dla człowieka powszechne zło świata ludzkiego, bo czerpiącego patologiczną radość z zadawania bólu i śmierci i brak jakichkolwiek znamion sprawiedliwości losu. Bowiem fakt, że Hitler przeżył 18 zamachów na jego demoniczną, nekrofilną personę, której plonem życia była okrutna śmierć dziesiątków milionów winnych i niewinnych ludzi, zaś uczciwy handlowiec, po zgłoszeniu na policję o nieświadomym zakupie kradzionej partii towaru, pada martwy na progu swego domu po strzale z broni krótkiej, oddanym przez „cyngla”, którego szef, po informacji od skorumpowanego policjanta, wysyła na akcję „wyczyszczenia osobistego konta”. I gdzie tu „cień sprawiedliwości”, etyczny, wyższy mechanizm następstwa winy i kary, wysiłku i plonu, cnoty i nagrody? Nie widać go nawet przez mikroskop elektronowy, bo gołym okiem widać tylko jego cyniczne zaprzeczenie i kompromitację idei.
Pojąć mechanizmy życia, moralną ekonomię świata, oto jest zadanie! Lecz nie jest to obowiązek, ale przywilej, a więc ci, którzy wolą naskórkowe radości, zgrabnie skrojone mody kulturowe i preparowane pseudomądrości, niechaj zasiądą przed telewizorami, pochylą się nad płachtami gazet, podyskutują o wyższości prawicy nad lewicą i krzyża nad Gwiazdą Dawida, zgolą glace i zakrzykną „jest zajebiście”, wezmą udział w „techno-operze” i „zarzucą UFO”, albo obejrzą reklamę tabletek na porost głupoty i zakupią zwały żarcia, które zawsze jest tylko do dupy. I na tym można zakończyć, ale jeśli ktoś czuje niedosyt lub jest zdezorientowany, zapraszamy do egzegezy własnej produkcji. Zależy nam na tym, aby zostać należycie zrozumianym, a nie tylko zredukowanym do wymiaru osądu krytycznoliterackiego i uwikłanym w nieistotne kwestie formalne, bo nie ważne jest, czy gra się na drumli, okarynie, organach Farfisa, czy Violi da Gamba, bo jedynie efekt porozumienia i współodczuwania, czyli poruszający i dotykający sedna dialogu rezonans myśli wzbudzony w umyśle odbiorcy, jest celem naczelnym. Celem owej odwiecznie właściwej człowiekowi idei braterstwa lęku i nadziei, pokory i hardości, radości i smutku, czy także poczucia koszmarnej rozterki w obliczu dwuznaczności mechanizmów ludzkiego świata, wielkiej wspólnoty w odkrywaniu sensu tej przedziwnej przygody, jaką jest czujne, świadome życie. Bo cóż może być tak zdumiewającego i frapujące, jak konstatowanie, że jesteśmy do siebie podobni, w mądrym i głupim, we wzniosłym i podłym...
I jeszcze parę refleksji, garść kartofli naszego wkładu do ogniska biesiady literackiej, wypalenia i rozpoznania naszego znoju czy błazenady, nie wiadomo, co selekcjonuje i wydaje owe upieczone kartofle dzieł literackich. Smak życia pozna każdy po owocach swych myśli i czynów, lub nie pozna nigdy, ale na pewno nie liźnie go podczas konsumpcji owoców woskowanych, pozornie świeżych, podanych w wytwornym opakowaniu literatury. Ot co! Bo, zaprawdę, nie ma nic większego i prawdziwszego od pierwszej, zawsze pierwszej, miłości, tej prawdziwej pieśni życia, wielkiego rozpoznania istoty rzeczy w zachwycie i nie przekładanie owego wszechogarniającego zjawiska, esencji życia, na słowa. I jakże ona smakuje, kiedy droga do niej wiedzie przez ciernie i głogi chorego balastu rodzinnej neurozy i patologicznej cywilizacji. Płonący ogień wywołuje nieodmiennie zachwyt. Więc jedyne, co możemy uczynić z tej trybuny prelegenckiej, to gorący apel do wszystkich młodych i starych adorantów ołtarza miłości, aby spróbowali zapłonąć miłością, a nie napalać się na “towar” lub kalkulować zyski i straty “pójścia na całość” w zdobywaniu „dupy do zaruchania”. Odradzamy też wszelkich wiadomości z drugiej ręki, a więc fachowych i partackich opisów tego, co jest nie do opisania. Bo to, co cudownie zjednoczone jest z ciała i ducha, możliwe jest jedynie, jako bezpośrednie przeżycia owego bezcennego doświadczenia. Bo kiedy płoniesz, świat i ty stajecie się jednym w wielkim, płomiennym pojednaniu i spełnieniu. A gdy ogień wygasa, nie sposób go słowem opisać, więc rodzą się z tego dramatu pozbawienia kalekie wtórniki, słowne bufonady, które tyle mają wspólnego z żarem płomienia, co król pasty do butów z królem Arturem. Dla tych zaś, co nigdy nie zapłonęli, pozostaje tylko dożywotnie grzebanie się w popiele. Popiele słów, wydmuszkach mistycznych doznań, wtórnikach zastępujących krwiste życie z pierwszej ręki. I choć brzmi to jak wyrok, jak werdykt nieuchronnego podziału na tych, którzy doświadczyli życia prawdziwego oraz tych, którym podano zastępczą atrapę, to pewnym jest, że zasady demokracji, równości i dostępności ofert społecznych, to tylko polityczna demagogia, bo gwarancją spełnienia jest tylko mądrość i odwaga...
Wypada też dodać, że my, tak naprawdę, do końca nie wiemy, skąd się bierze się wszelki szkielet dramaturgiczny, ów myślokształt gotowy, który jeno poddaje się literackiej cyzelacji lub pozostawia surowy, niedopowiedziany, ten repertuar, wcielonych w podmioty liryczne czy osoby bohaterów opowieści, wielości traum neurotycznych, dywagacji metafizycznych, cherlawego zmagania się z potęgą Tajemnicy i często cyniczny, naturalistycznie dosadny, choć częściej emfatyczny, ton moralizatorstwa, tudzież metafizycznej refleksji i eschatologicznych rojeń. Mamy jedynie nadzieję, że jeśli już przyszedł na świat i złożony został w kołysce słowa, to coś znaczył i ku czemuś kierował naszą uwagę. A cała ta afera słowotwórcza na kartach licznych wypowiedzi metaforycznych tudzież epickich wtłoczyła jej bohaterów w byt, gdyż wzięliśmy sobie do serca, wielokrotnie niezbędny, a zawsze słuszny, zakaz aborcji płodów życia, także tych, co niewidoczne - myśli i nie aborcjonowaliśmy tedy poczętych energetycznych myślokształtów, lecz przyjęliśmy ich owoce z całym „dobrodziejstwem inwentarza”. Podejrzewamy także, że rys każdej historii, dużej i małej, jest odwiecznym kanonem uwikłania dziecka w neurozę, nawet kiedy ma brodę i dzieci swoje, a następnie rozpaczliwych prób ratowania swej tożsamości i naturalnych uczuć, a które to, balansując w sferze archetypów, labiryntach zaumu zbłądził na scenę naszej świadomości i wstąpiwszy właśnie w ten czas i przestrzeń, dał taki oto spektakl pokazowy w powyższych realiach poetycko-filozoficznych i personalno-obyczajowych. A jak jest de facto, nikt nie rozstrzygnie, ale zaglądanie za kulisy, podglądanie mechanizmów życia, dociekanie, co jest za scenografią tego pasjonującego i przerażającego spektaklu, to ludzka pasja. Największa pasja. Choć nieznana teologom, politycznym durniom, hodowcom drobiu, policjantom, zbieraczom grzybów i znaczków, puszek po piwie czy też patefonów. Lecz odkrywanie wielkich, rzeczywistych pasji ludzkich, tropienie i stawianie czoła zagadkom naszej ziemskiej Odysei, to nie obowiązek szkolny, lecz zajęcie fakultatywne w uniwersytecie życia...
Otóż istnieje też taka możliwość, iż zdarzenia ze stron zapisanych ręcznie i elektronicznie, zgrabnie i koślawo, błyskotliwie i tromtadracko zostały „ściągnięte” do „umysłu dokonującego kreacji” z owego obszaru wspólnej ludziom potencjalności mentalnej na zasadzie empatycznego poczucia łączności z wszelkimi przejawami i odmianami osobowymi ludzkiej samorealizacji w teatrze świata. Zaś ich twórcza interpretacja, literacka próba stworzenia mitu „spontanicznej inicjacji”, jest także próbą uczestnictwa w działaniach na rzecz uzdrowienia duszy współczesnego człowieka, tak samo jak czynią to rozmówcy telefonu zaufania, wszelcy terapeuci uzależnień, psycholodzy kliniczni i rodzinni, pedagodzy i woluntariusze hospicjalni. Wszyscy oni uczestniczą we wspólnym dziele łagodzenia bólu istnienia i poczucia samotności wobec koszmaru świata i własnej zagadki „istnienia pojedynczego”. Wszyscy oni także starają się oddziaływać słowem na swych dotkniętych traumą psychiczną bliźnich, którzy męcząc się samotnie mniemają, iż ich dramat ma wymiar apokaliptyczny, nie przeczuwając nawet, iż jest banalny i powtarzalny...
Powyższe zaglądanie za kulisy procesu twórczego stara się uczynić to samo, czyli przemówić słowem do żywego adresata każdego, upublicznionego aktu kreacji słowotwórczej, swego zaocznego wobec odbiorcy komunikatu i podjąć w ten sposób próbę mentalnej terapii, czyli zakłada, na zasadzie przypuszczenia, że ten odbiorca istnieje. A zatem jedyną niewiadomą jest pytanie: czy odbiorca słownego przekazu zrozumie jego intencje i wcielając się mentalnie w doznania i refleksje podmiotu lirycznego i role postaci opowieści przeżyje katharsis. Z uwagi na to, iż zwyczajowo praktykuje się zasadę: „wedle stawu grobla”, zatem cały opis zajścia wyobraźni twórczej i w planie fizycznym i sytuacyjnym dramaturgii narracji, nakreślony został językiem spontanicznie adekwatnym do dramaturgii zdarzeń i postaci, tak samo jak uczyniłby to skatolog badając ekskrementy, biolog śledząc bakterie pod mikroskopem, czy też chirurg używając do otwarcia powłok brzusznych skalpela a nie wykałaczki. Tragiczno-groteskowe, czy metafizyczno-haroiczne realia wierszy, miniatur literackich czy opowieści, czyli rzeczywistość zaciemnienia informacyjnego, uwikłanie w fabułę, co maskuje i obnaża, czasem jednocześnie, czy też owo literackie katharsis, oczyszczenie z traum przeżytych w scenerii totalitarnej i dusznej kłamliwością, dewocyjnej i diabolicznej (od diabolos, gr. podział, rozdźwięk), publiczne rozliczenie naszego spektaklu życia, rozwikłanie odwiecznego schematu zaszczucia przez bog-demona, bezradności umysłu wobec zasłony tajemnicy, zdruzgotania przez despocję ojca, czy usidlania syna przez neurotyczną matkę, podeptania przez szkolną ciżbę moralnych matołków, owe to okoliczności uzasadniają w pełni zastosowaną, często pompatyczną czy dydaktyczną, barokową aparaturę języka zastosowaną do analizy zjawisk, co spadają na nas, jak jastrzębie na kurę. I choć słowo jest ważne, to nie jest jedynym kluczem do porozumienia. Czasem ważniejsze jest bogate w niewysłowioną, poruszającą treść pozasłowie...
Tedy, jeśli wysyła się w świat dzieci swej wyobraźni, to życzyć im trzeba wcielenia w zbiorowe życie umysłowe, transformacji w ludzkie doświadczenia wewnętrzne owych karkołomnych, bolesnych, lecz ostatecznie rozwikłanych, pokornych wobec tajemnicy lub inspirujących, na dodatek wziętych z obszaru dużego prawdopodobieństwa, życiowych, a nie ulepionych z cudzomyślenia, wydumanych, kreacji. Niechże, więc zamieszkają w wyobraźni czytelników wierszy, opowiadań, miniatur czy opowieści (jeśli będzie im to dane), czego domagają się one, po przecięciu pępowiny skalpelem upublicznienia myśli, w imię prawa do istnienia wszelkich kreatur poczętych i narodzonych. Taki jest cichy zamysł terapeutyczny, bo naszym celem, prócz literackiej demonstracji i analizy perturbacji ludzkich losów i ich mentalnych konsekwencji, osobistej optyki patrzenia na spektakl świata, jest wskazanie, jak można, choć może nie dokładnie tak samo, zachować się w krytycznej sytuacji, aby ją ogarnąć rozumem i jeśli nie zrozumieć, to rozumnie przezwyciężyć lub uwierzyć w starą prawdę, iż: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Bo, co zostało wspomniane, umysł ludzki jest wielkim rezerwuarem wiedzy przeszłej, aktualnej i przyszłej, a to, co wpływa w obszar naszej świadomości nie zawsze jest jedynie subiektywną odpowiedzią na nasze pytania o sens kosmicznego spektaklu. Wspomniane już, na co dzień zaś uśpione w mrokach umysłu, prawzorce, archetypy postaw i ról ludzkich, możliwości rozumnego istnienia dla siebie i pośród innych, prócz praktycznego, mają wymiar mityczny. Zatem nasza opowieść nie jest tylko opisem mentalnego zderzenia z labiryntem świata, pułapką mnogich sideł neurozy, potyczek z demonem mroku, czarną paszczą horror vacui i niespodziewanego, wyzwoleńczego rytu inicjacyjnego, ale też rytem mitycznym, metaforyczną refleksją nad zagadką naszego losu. A więc proces „ucieleśniania przemiany bohatera”, mityczny archetyp walki rycerza ze smokiem, może mieć skutek odwrotny do lansowanego od wieków przez duszpasterzy i administratorów mas „chochołowego tańca”, czyli "jak trwoga, to do boga". Może, ale nie musi, bo daleko nam do mocy sprawczej rabiego Joszui ben Josef z Galilei, wielkiego „logoterapeuty” czyli leczącego słowem, którego wrobiono pośmiertnie w rolę synalka w teatrze kozła ofiarnego jego srogiego ojczulka i patrona Św. Eclesi.
I jeszcze istotne pytanie: kto jest tu autorem? Ja, on, ty, my, wy, oni, podmiot pojedynczy, czy zbiorowy? Na pewno My, czyli wszystkie podmioty osobowe, które świadomie i nieświadomie brały udział w każdym, świadomym i dokończonym, w świat wyrzuconym akcie słowotwórczym. Było by dużym nietaktem, a po prawdzie zwykłym fałszerstwem, gdyby autor przyznał sobie suwerenny gest twórczy. Było i będzie nas wielu, choć nie Legion, ale Zastęp lub Sztafeta tych, którzy trudzą się samotnie nad rozświetlaniem mroku. Więc jeśli nie zrobili tego otwarcie ci, którzy mieli coś ważnego do powiedzenia w tej kwestii, ale nie mieli warunków dla upublicznienia swej wiedzy, to ktoś, czujny, samozwańczo powołany i mający warunki, spełnił powinność wobec owych uczestników Opus Magnum, choć nie ma gwarancji, że zrobił to dobrze. Lecz lepsza jest nawet nieporadna eksplikacja, próba "opisu zajścia", niż trzymanie wiedzy pod korcem zmowy milczenia. Zatem odwieczna idea snucia opowieści, to ścieżka samopoznania i rozszerzenia wspólnej wiedzy!
Podobnie rzecz ma się w baśniach, gdzie rozpoznanie imienia złego czarnoksiężnika czy smoka powoduje utratę ich demonicznej mocy. A zatem coś w tym jest, jeśli rozpoznanie, zdemaskowanie, nawet bez, często żałosnych prób fizycznej interwencji, osłabia impet bezkarności wszelkich przejawów zła. To moc rytuału, gestu symbolicznego, stara, archaiczna wiedza "czarowania" przeciw złu i ciemnościom duszy. Na stronicach zapisanych z impetem instrumentem pisarskim, zazwyczaj długopisem i na szpaltach elektronicznej kroniki, dołożono wiele indywidualnych, wzbogaconych jednak zanurzeniem w rezerwuarze wszechwiedzy, zwanym przez C.G. Junga psychoidem, zaś przez  Rudolfa Steinera określaną jako "Kroniką Akaszy", starań, aby do prawdy się zbliżyć, a zło obnażyć i ośmieszyć, a więc osłabić. I jeśli przekroczone zostały i będą w dalszym ciągu przekraczane, bo jeno transgresja wyzwala z więzienia schematu, jakieś granice, to tylko kołtuńskich i dewocyjnych konwenansów, lecz w dobrej wierze i w solidarności ze wszystkimi bliźnimi, poturbowanymi przez głupotę i podłość (nie)ludzkiego świata. Bo przecież dobra wiara i współodczuwanie muszą przekraczać granice, gdyż w przeciwnym wypadku będą tylko fałszywą czułostkowością i złą wiarą, wiarą marną i słabą, wiarą posłuszeństwa i ślepoty na rzeczywiste mechanizmy snu na jawie. Więc uzasadnione jest wskazywanie zła, nawet jeśli od wieków stroi się w szaty dobra i głosi złotouste kazania o „jedynej słuszności”. Będzie to czytelne dla rozumnych odbiorców. Zaś o głupców martwić się nie trzeba, bo i bez tej porcji werbalnego amoniaku nadal będą spali snem błogiego otumanienia i pomstowali na wszelkie rodzaje pobudki. Bo tu chodzi o to, aby sztafeta czujnych i odważnych nadal biegła w nieznane, do zakrytego Celu, czując sens działania, bez pewności jego słuszności, ot co!
                                                                     *
Ujeścisko, jesień 2013 roku                                                   Antoni Kozłowski

Publicysta, poetą bywa, scenarzysta, satyryk radykalny, performer, fotograf i malarz. Humanista prywatnego sznytu, bez dyplomów, członek SDP. Od lat żyje w osobnej strefie dążenia do ludzkiej prawdy (czym jest Prawda?) poprzez dialog i introspekcję. Niezależny opozycjonista czasów PRL, inwalida po represjach komuszych. Mentalnie krzepki, czynny twórczo, uzależniony od życia, jako bezcennej przygody poznawczej, ale fizycznie - wrak życiowy. Pomimo tego - rasowy Trikster, szyderczo portretujący zło, poszukujący wytrwale dobra w wymiarze prywatnym i Ojczyzny Solidarnej. Patriota i obywatel, gardzi politycznym szambem i aktywnością "replik targowiczan" w starciu z "ministrantami" w spektaklu nad Wisłą. Współzałożyciel stowarzyszenia "Nasz Polski Dom", działającego na rzecz kultury polskiej i wsparcia potrzebujących... I tyle, aż tyle! Resztę pożarły gile, a koszatniczki schowały do piczki, o rety, minarety!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura