W ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego obejrzałem sobie w czwartek rosyjski film „Yuriev Den” (polski tytuł „Dzień w Juriewie” jest niezbyt adekwatny). Bohaterką filmu jest Liuba - światowej sławy rosyjska śpiewaczka, która przed wyjazdem za granicę, przyjeżdża wraz z synem do swego rodzinnego miasta – prowincjonalnego Juriewa. Miasto to zapadła dziura, w którym jakby czas się zatrzymał. Liuba nie była tu kilkadziesiąt lat, nawet nie pamięta jak się nazywa rzeczka płynąca przez miasto. Syn, przyzwyczajony do światowego życia od początku kontestuje tę wycieczkę. Po długich namowach matki godzi się pójść na miejscowy kreml ale wykpiwając tę ruskość prowincji przebiera się w kalosze i waciak. Wokół zima, rosyjskie śniegi, staroruska architektura, która się zachwyca Liuba, jak również nieprzyjaźni mrukliwi ludzie. Dla jego syna to wszystko nic – rosyjska prowincja jest u niego zredukowana do waciaka i kaloszy. Liuba wpada w egzaltację i śpiewa operową arię z dzwonnicy kremla, podczas gdy syn postanawia „otworzyć się na Ruś”, idzie na wystawę „książę Bagration i jego czasy” i … znika bez śladu. Na zawsze. Liuba również znika ale w innym sensie. Znika operowa śpiewaczka, obywatelka świata, oderwana od swych ruskich korzeni, a na jej miejsce pojawia się Lusia Nieustraszona, kobieta rosyjska.
Yuriev Den to dzień św. Jerzego, stare, ruskie święto, w czasie którego pańszczyźniani chłopi, jeden raz do roku, mogli opuścić swojego pana i zmienić miejsce zamieszkania. Tak samo i Liuba opuszcza swoją pańszczyznę, obcy, wielkomiejski, zachodni świat pozbawiony Boga i wraca na łona matki Rusi, do prostego ludu, który choć klnie, pije, jest prymitywny ale trzyma w sercu Boga. To ten właśnie lud, o którym mówił karamazowski starzec Zosima u Dostojewskiego, że choć grzeszny, ulegający słabościom, to jednak jest ostoją prawosławia. I, znów odwołując się do słów Zosimy, Liuba porzuca niewolę indywidualistycznego odosobnienia i wraca do prawdziwej, bożej wolności – zespolenia z ludem bożym, prawosławnym, ruskim.
To oczywiście nie moja percepcja. To film. Ale to, jak sądzę, bardzo rosyjska percepcja i pozwala na lepsze zrozumienie sposobu myślenia Rosjan. A chyba warto. Rzeczywistość Juriewa jest koszmarna: zwyrodniali więźniowie zdychający na oddziale gruźliczym, szpital w którym nie ma leków, pijacy maltretujący kobiety, no i wszyscy, łącznie z Liubą, chleją wódę. Rzeczywistość Juriewa jest też ponadczasowa, właściwie akcja filmu mogłaby równie dobrze mieć miejsce w XIX czy XX wieku. Ale to właśnie tu Liuba odnajduje swój dom, jako salowa szorująca podłogę za 500 rubli miesięcznie, jako „matka” przynosząca jedzenie zwyrodniałym więźniom, tu znajduje swój dom w zespoleniu z ludem i ostatecznie śpiewając w cerkiewnym chórze, poświęcając się Bogu, Rusi, prawosławiu. Syn Liuby, podobnie jak jej poprzednie „ja” oraz cały jej wcześniejszy świat znika i nie ma już potrzeby poszukiwania tego wszystkiego.
Film jest do tego przepełniony rosyjskim humorem, gdzie to co jest w zasadzie tragiczne jest jednak i śmieszne. Jak u Gogola, jak u Dostojewskiego, jak po prostu w Rosji. Film, choć do jego przesłania mi daleko, bardzo mi się spodobał, a 2,5 godziny minęło jak z bicza strzelił.
Liczy się dla mnie przede wszystkim człowiek, jednostka, która ma prawo do wolności dopóty dopóki nie narusza wolności drugiego człowieka.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka