Czy ludzie chcą (i potrafią) współdecydować o sprawach politycznych? A może chcą tylko (w większości), żeby im nie zawracać pały polityką, żeby za to żyło się bezpiecznie i w miarę wygodnie - żeby mieć trochę kasy, jaką-taką stabilność, żeby można było się spokojnie pieprzyć, grilować ze znajomymi, oddawać rozrywkom artystycznym lub prostemu lenistwu lub ćpaniu po robocie?
Na cholerę nam to współdecydowanie? Tylko dodatkowy kłopot, a w efekcie - i tak obciach.
Sprowokował mnie do tych rozważań Krzysztof Leski i jego dzisiejsze teksty o JOW-ach, a także całkiem mądre i całkiem durne komentarze niektórych Salonowiczów.
Niczego nie zamierzam przesądzać, ale na kilka rzeczy proponuję spojrzeć z dystansu. I przemyśleć.
1. Demokracja wydaje się wielu z nas wartością dobrą samą z siebie. Owszem, na jakimś tam etapie rozwoju odegrała rolę pozytywną - ale czy tak jest nadal? Czy to, z czym mamy dziś do czynienia w Europie to optymalny sposób zarządzania skomplikowaną, wielką wspólnotą?
2. Jeśli przyjmiemy, że ludziom jednak (w większości) zależy na tym (w pewnym uproszczeniu) by być dobrze (czyli efektywnie) rządzonymi, to cały ten cyrk z demokracją parlamentarną jest najzupełniej zbędny, ba, dysfunkcjonalny. "Przypadkowe społeczeństwo" nie wybiera przecież najmądrzejszych i najszlachetniejszych, raczej, niestety, wręcz przeciwnie... To "społeczeństwo" nie jest też w stanie (w swej masie) pojąć niuansów coraz bardziej skomplikowanego świata (profesorowie nie potrafią, poza swoją bardzo wąską dziedziną - a od hydraulika wymagamy, by przeanalizował programy ekonomiczne, wojskowe, edukacyjne, zdrowotne, ekologiczne i penitencjarne partii... wolne żarty). Ludzie wybierają przypadkowo. A potem się: a) dziwią, b) nie mają kogo rozliczyć.
3. W Unii, stanowiącej naszą, europejską, odpowiedź na globalizację - de facto i tak już nie ma demokracji w tradycyjnym sensie. Jest techno-meryto-biurokracja. Codzienne decyzje anonimowych (i niekontrolowanych demokratycznie nijak!) brukselskich urzędników średniego szczebla decydują o naszej przyszłości znacznie mocniej, niż cały nasz krajowy cyrk wyborczy. Z Unii się nie wypiszemy (mam nadzieję!), nie rozwalimy jej tak łatwo (ale by się Kreml ucieszył...), wątpliwe, czy damy radę ją szybko zreformować? Z pewnością nie w kierunku "większej demokracji". Więc może - pokochać "deficyt demokracji" i zamiast śnić o Europejskim Obywatelu Współdecydującym, zapewnić tylko niezbędne minimum efektywności w europolityce, a przy okazji, także na szczeblu krajowym?
4. Jak wiadomo, władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie - więc jakiś mechanizm kontroli i rozliczania rządzących za błędy i głupotę musi być. Jak napisałem na blogu Leskiego, wybory prezydenckie w zupełności do tego wystarczą. Raz na ileś tam lat plebiscyt, czy bardziej nam się podoba kandydat A, B, czy C. Potem - dla zwycięzcy pełnia władzy legislacyjnej i wykonawczej (oraz pełnia odpowiedzialności za podjęte decyzje i za działania jego ekipy). Plus sprawne i niezależne od prezydenta sądy, żeby chronić Konstytucję oraz wolności obywatelskie od nadużyć egzekutywy. Konkurencyjne i niezależne od władzy media. I koniecznie mocne samorządy lokalne.
Zakład, że JAKOŚĆ RZĄDZENIA by wzrosła? Zadowolenie ludu też.
JOW to szlachetny zamysł, ale takie trochę uszczęśliwanie ludzi na siłę - prawem (i obowiązkiem) którego w gruncie rzeczy chyba wcale nie chcą.
Z kolei sprytne rzeźbienie przy parlamentaryzmie w taki sposób, by "ciemny lud" myślał, że o czymś decyduje, ale by tak naprawdę pełnię władzy zachowały profesjonalne (quasiprofesjonalne?) aparaty partyjne - czyli ordynacje proporcjonalne, mieszane, listy krajowe, etc. - to tylko półśrodek. Kosztowny wielce, a przy tym generujący różnorakie patologie.
Więc może pora uznać, że król jest nagi?
No. To na razie tyle... ;-)
Tu był kiedyś blog, ale już nie ma i nie będzie. Przykro mi, nie mam czasu ani zdrowia ;-)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka