Wkurzam salon Wkurzam salon
2952
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek XI

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 3

 

 

 

Wspomniałeś o swojej słabości do literatury popularnej. Na polonistyce to rzadka przypadłość, bo tam modny jest snobizm na „trudną” literaturę.

No oczywiście, ale mnie przecież zawsze ciągnęło do obciachu. Poza tym to, co pogardzane, było dzięki temu niezbadane, a więc ciekawe, w przeciwieństwie do mocno odtwórczych działań proponowanych przez główny nurt polonistyki. U nas literaturoznawca, zwłaszcza wtedy tak uważano, nie zajmuje się byle czym, bo samym swoim zainteresowaniem nobilituje przedmiot badań, i odwrotnie, jego nobilituje to, co bada. To podejście kapłańskie, a nie naukowe.

A przecież ta pogardzana literatura popularna i była, i jest naprawdę dla kultury ważna, przenosi wzorce kulturowe, buduje mity narodowe, uczy pewnych wspólnotowych zachowań. To taki współczesny odpowiednik folkloru, który tworzy codzienny, bieżący mit, w którym się poruszamy i do którego przymierzamy rzeczywistość; dziś w większym stopniu pełni tę rolę telewizja, ale ona też w dużym stopniu bazuje na adaptacjach beletrystyki.

Próbowałem troszkę wydobyć powieść popularną z kompletnego zapomnienia, uświadamiać, że od niej zależy, jaka jest i jak funkcjonuje kultura wysoka. Właśnie dlatego nasza literatura jest dziś tak marna, że nie ma z czego wyrastać, bo komunizm po prostu zniszczył rodzimy kryminał, romans czy przygodówki, a potem wszedł w puste miejsce kulturowy import, z którego rozumiemy tylko strzelaniny i mordobicia, ale istotny sens, to, co nazywam codziennym mitem, kompletnie nam umyka. Tak jakbyśmy śnili cudze sny. A przed wojną Antoni Marczyński czy Tadeusz Dołęga-Mostowicz drukowali powieści najpierw w półmilionowych nakładach w odcinkach, a potem jeszcze sprzedawali nawet po sto tysięcy wydania książkowego! Fascynował mnie ten mechanizm awansu i schyłku form, gatunków, to, że nowa epoka, a więc nowa idea zazwyczaj szuka sobie nowej formy i zawsze znajduje ją właśnie w gatunkach popularnych, bo przecież powieść to było do XIX wieku coś zupełnie podrzędnego, sonet przed Petrarką był zwykłą wsiową przyśpiewką i pakowanie poważnej treści w taką prostacką rymowankę stanowiło ze strony tego poety wręcz prowokację... Poza fantastyką szczególną satysfakcję dawało mi studiowanie historii kryminału…

O polskim kryminale również pisałeś? Mieliśmy przecież świetne kryminały Joego Aleksa, czyli Macieja Słomczyńskiego.

W „prylu” kryminał był w ogromnej większości wypadków chałturą, w najlepszym wypadku drętwą, jak te, które pisał pod pseudonimem Andrzej Szczypiorski. Joe Alex stanowił wyjątek, pisał z wielkim wdziękiem i ciekawie, bo był erudytą i miał lekkie pióro. Ale tylko kopiował zręcznie klasyczne kryminały angielskie z okresu międzywojennego. Nic innego się wtedy zrobić nie dało, przecież opisywanie prawdziwych zbrodni, prawdziwych śledztw i prawdziwego społeczeństwa, czyli to, co jest istotą kryminału od czasu Chandlera i Simeona, byłoby przestępstwem politycznym. 

Fakt, że kryminału w ogóle nie spotkał los romansu czy horroru ? które w kraju Mniszkówny i Grabińskiego całkowicie zniknęły ? wynikał z uznania przez partię, że taka literatura może pełnić „pozytywną rolę”, propagując odpowiedni obraz władzy ludowej i „organów”. I mało kto rozpowszechniał ten obraz z takim wdziękiem jak Joanna Chmielewska. Wiem, że istnieją dziś fani tzw. powieści milicyjnej, tak jak „Czterech pancernych” i Klossa, ale ona była naprawdę strasznym badziewiem. Choćby dlatego że pisano ją według ścisłych wytycznych z wydziału kultury Komitetu Centralnego: zagadkę musiał rozwiązać milicjant, żaden tam detektyw amator, przestępcą nie mógł być członek partii, nie było wskazane także, aby był nim robotnik; sugerowano, by „czarnym charakterem” czynić kogoś z kręgów tzw. prywatnej inicjatywy. Sam długo nie mogłem uwierzyć w istnienie takich instrukcji, ale w końcu znajomy wygrzebał je z archiwów i mi je pokazał.

Ja mam jednak wrażenie, że za czasów socjalizmu literatura popularna była lepsza niż dzisiaj. Weźmy choćby serię Alfreda Szklarskiego o Tomku czy książki Edmunda Niziurskiego i Zbigniewa Nienackiego.

Bo pisali jeszcze ludzie, którzy kształtowali się przed wojną, czytali w dzieciństwie rodzime zeszytowe „szerloki”, które były w większości oryginalną produkcją, nie tłumaczeniem Conan Doyle’a, powieści podróżnicze czy wspomnianego Marczyńskiego. Zresztą oni przeważnie kierowali się ku czytelnikowi młodzieżowemu, co dawało pewną swobodę; dla młodzieży pisać było wolno i niektórzy umieli to wykorzystać. Ale wobec „dorosłej” literatury popularnej obowiązywała linia sformułowana przez Ryszarda Matuszewskiego: tak zwana literatura popularna to istniejąca w krajach kapitalistycznych pseudoliteratura, za której pomocą rządząca burżuazja ogłupia masy pracujące. W moich czasach już nikt tego nie formułował w takich słowach, ale całe życie literackie było organizowane przez ludzi mających w głowach takie mądrości.



Na następny odcinek zapraszamy jutro wyjątkowo o godzinie 16. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka