Wkurzam salon Wkurzam salon
3316
BLOG

Rafał Ziemkiewicz. "Wkurzam salon". Odcinek XV

Wkurzam salon Wkurzam salon Polityka Obserwuj notkę 3

 

 

Ale mówiąc zupełnie poważnie, to komuniści jednak niespecjalnie was prześladowali. Podobno uważali nawet fantastykę za wentyl dla systemu.

Komuna uważała nas za mniej szkodliwych niż na przykład jakichś „wyjców” z Jarocina, do których też zresztą podchodziła lekceważąco. W tych różnych tekstach z gatunku SF partia trochę obrywała, ale chyba uważali, że warto na to pozwolić. To już nie była ta komuna z pierwszych dziesięcioleci po wojnie, która chciała panować nad każdą myślą, to była komuna zdychająca, która chciała tylko spokoju. Poza tym SF jakoś tam się rymowała z propagandą sukcesu wokół lotu Hermaszewskiego. Bo robiono wtedy taką propagandę, że jesteśmy mocarstwem kosmicznym. Mało kto pamięta, że w TVP leciał nawet jakiś czas program o nazwie „Orbita ? Telewizja Młodych Kosmonautów”. Koledzy z łódzkiego klubu fantastyki nawet od nich, zdaje się, wydoili jakąś kasę, i słusznie.

Istniały zresztą wskazówki z Komitetu Centralnego dla pisarzy fantastyki, Parowski pisał o tym w swojej książce: miała to być literatura głosząca materialistyczny pogląd na świat, rzeczywistość przedstawiona w powieści musiała być postrzegana jako racjonalnie zrozumiała, główny bohater musiał być nosicielem jedynie słusznego „naukowego światopoglądu” itp. W latach osiemdziesiątych te zalecenia były śmiechu warte, bo już w tym czasie wszelka fantastyka była kompletnie „odjechana”, religijna, bardzo irracjonalna. Ale Wydział Kultury KC opracowywał je jeszcze i przysyłał do redakcji z rozpędu.

Ale trudno powiedzieć, że w latach 80. cenzura nie panowała już nad tym, jakie książki wydawano. Los twojego opowiadania jest tego przykładem.

Owszem, to były jednak paskudne czasy i niech nikt dzisiaj nie mówi, że „w PRL-u powstawało mnóstwo arcydzieł”. Bo nie mogły powstawać. Nie wystarczyło, że wydawca coś zaakceptował i chciał to wydać, on musiał to zgłosić do Ministerstwa Kultury i Sztuki i na każdy tytuł uzyskać zgodę. Po śmierci Janusza Zajdla, pisarza, od którego imienia nazwano najważniejszą nagrodę w polskim świecie SF, chciano wydać jego dzieła zebrane, ale z ministerstwa przyszła odmowa. Powiedziano po prostu: wystarczy już tego Zajdla. I tyle. System wynagradzania pisarzy też był częścią tego kagańca; stary partyjny grafoman, który miał przyznaną wysoką kategorię zaszeregowania, jako twórca „wybitny”, dostawał za książki, których nikt nie chciał czytać, wielokrotnie więcej niż pisarz rozchwytywany, ale zaszeregowany do niskiej „kategorii artystycznej”. To był chory świat i dziwię się tym, którzy wspominają go z nostalgią.

Zajdel mógł się wydawać podejrzany aparatczykom PRL-u, ale to zabawne, że fantastyka wydawała się partyjnym ideologom niezwykle postępowym gatunkiem literatury.

Być może niektórzy tak myśleli. Jeszcze przed Sierpniem '80. przyzwolono na powstanie ogólnopolskiej organizacji miłośników SF. Krajowa Agencja Wydawnicza, która była przecież partyjnym koncernem, zaczęła wydawać w masowych nakładach książki fantastyczne, zresztą przeraźliwie złe.

Krajowych autorów?

Tak. Dla nas seria KAW, czyli tak zwana seria z glizdą, (od znaczka na okładce) była przedmiotem głównych kpin, filipik i pamfletów. Doprowadzało nas do furii, że taką grafomanię i takie ściery drukuje się nawet w w stu tysiącach egzemplarzy, a na porządną fantastykę brak papieru, nie wspominając o „cennych dewizach” na zakup praw autorskich do klasyki.

Pamiętasz te nazwiska?

Ja tak, ale inni już chyba nie pamiętają. Generalnie były to nazwiska, które na szczęście nie zapisały się w dziejach literatury. Chyba najbardziej przysłowiową KAW-owską grafomanię uprawiali Lucyna Pęciak z powieścią „Neurony zbrodni” i Mieczysław Kurpisz z „Bez przerwy wypełniać tę ciszę”. W partii istniał snobizm na lansowanie piszących robotników i w SF także wypromowano kilku takich „naturszczyków literatury”. Jednym z nich był Andrzej Krzepkowski, przedstawiany jako młody robotnik, czy Zbigniew Prostak, z zawodu lakiernik. Zwłaszcza z Krzepkowskim to było strasznie śmieszne, bo facet pisał dyrdymały, a robiono mu klakę, że to drugi Lem. Zresztą on sam wypisywał w jakichś takich partyjnych czy ZSMP-owskich pismach młodoliterackich, że Lem się skończył i przyszedł czas na młodych, jasno wskazując na siebie. Z kolei Prostak uprawiał coś, co w tamtych czasach budziło już tylko salwy śmiechu, to znaczy fantastykę partyjną w stylu lat stalinowskich, gdzie największymi autorytetami są „specjaliści radzieccy”, a dzielny bohater, pilot kosmiczny, zdobywa laury, zdejmując z orbity starą satelitarną bombę atomową, umieszczoną tam przed laty przez, jak wynika z opowiadania, od dawna już na szczęście nieistniejący kapitalistyczny reżim amerykański. Domyślasz się, jaki mieliśmy do tego stosunek.

Kiedy w 1982 roku powstał miesięcznik „Fantastyka”, był on w naszych oczach częścią tej promowanej oficjalnie chałtury. Wicenaczelnymi zostali ludzie związani z KAW-em, w pierwszych numerach dział recenzji był wypełniony zupełnie bezwstydną promocją serii z glistą. PRL-owska nieprzewidywalność drukarni sprawiła zresztą, że najpierw poszły tam pochwalne recenzje książek, które ukazały się dopiero rok później. Jeszcze śmieszniejsza od recenzji była „lista bestsellerów”. Jakie znowu bestsellery, jak nakłady były ustalane odgórnie i wszystko poza „glistą” znikało z księgarni, zanim do nich dotarło? A oczywiście największymi „bestsellerami” okazywały się tam właśnie te bzdety… Wprawiało nas to wszystko w straszną furię. Momentami przesadną.

 


Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17. Książka jest już do kupienia.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka