Był taki czas, że chciałem kontrolować swoje życie. Kontrolować picie. Kontrolować wszystkich i wszystko wokół mnie.
Zacząłem utrzymywać abstynencję. Sam. Czasem się udawało, szczególnie, gdy się uparłem, chciałem udowodnić, że nie mam problemu z alkoholem potrafiłem nie pić przez tydzień czy miesiąc. Potem nadrabiałem czas, gdy nie piłem, w końcu mogłem się za swoją odwagę i dzielność nagrodzić.
Po terapii postanowiłem spróbować: zdać się na Siłę Wyższą. Nie byłem sam i zacząłem trzeźwieć. I wtedy przyszło to poczucie, że jest koło mnie ktoś, kto wie. I to mimo szpitalnego łóźka, bliskości śmierci, pojedyńczej sali na OIOM. Odkryłem, że modlitwa, słowa, które po prostu przychodzą, uspokaja mnie. Gdy nie proszę, nie robię układów, tylko zwracam się do Boga, Jakkolwiek Go Pojmuję. Zawierzając swój los, swoje życie i trzeźwość. Prosząc o siłę, a nie załatwienie za mnie. Prosząc o spokój, nie cud. I będąc wdzięcznym za kolejny dzień. I z tych dni zrobiły się tygodnie, potem miesiące i lata. Choć kontrola i chęć robienia po swojemu - kusi.