Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski
150
BLOG

Jazz i „szrink”

Wojciech Sadurski Wojciech Sadurski Kultura Obserwuj notkę 59

Byłem w sobotę wieczorem z przyjacielem na jazzie w “Village Vanguard”, gdzie grało świetne trio Freda Herscha. Nie, nie jest to samo w sobie tak ważne osiągnięcie, by nim się chwalić, ani tak wiekopomne wydarzenie, by je tu, wśród poważnych w końcu ludzi (poza paroma wyjątkami) relacjonować. Ale wiąże się z tym mały epizod, który nasunął mi parę myśli, średnio zresztą istotnych.

W zasadzie – trio grało pięknie. Paul Motian przy perkusji punktował kolegów znakomicie; czasem wpadał w melancholijne zamyślenie, od czasu do czasu w niegroźną furię, zaczynał w środku zwrotki dość znienacka by szybko nadrobić rytm i uspokoić frazę tuż przed końcem zwrotki. Drew Gress na basie robił, co mógł – wiadomo, bas to dysfunkcjonalny instrument, solo basowe jest działaniem wbrew naturze, ale przynajmniej nigdy nie wybiegał przed szereg. Natomiast Hersch na fortepianie – ach, jak on grał! Raz rozmawiał cichutko sam z sobą, potem wysyłał jakieś smutne westchnienia do nieobecnej – ale chyba pięknej – kobiety; czasem srożył się żartobliwie, częściej po prostu markotniał, jak to w sobotę.

W pewnym momencie zapowiedział kolejny numer: nazywał się „Depresja” i – jak powiedział pianista – związany jest on z wizytą u „szrinka”, czyli terapeuty. I w tym momencie, cała publiczność zaśmiała się – ale tak swojsko, z pełnym zrozumieniem, akceptująco: zaśmiała się dziewczyna, która blisko mnie siedziała z jakimś facetem, a która już zdążyła była – gdy jej facet poszedł do toalety –zeznać, że jej pradziadek pochodzi z Łucka a prababka – skądś w Rosji, no zaśmiali się wszyscy. Nie zaśmiałam się tylko ja i mój przyjaciel, też o polskich korzeniach, choć może on się jednak leciutko uśmiechnął, bo jest w USA już od dawna.

I wtedy poczułem się nagle lekko „wykluczony”, by użyć słowa moich polityczno-poprawnych (w lewicowej wersji PP) przyjaciół i znajomych. Bo zrozumiałem, że to, co niewątpliwie łączy wszystkich słuchaczy, tu w renomowanym jazzowym klubie w Greenwich Village, to doświadczenia regularnego chodzenia do „szrinka”. I że jest to zapewne jedno z niewielu doświadczeń psychologiczno-kulturowych, które ich tu spaja – jak w polskich wioskach, chodzenie do kościoła, a w osadach aborygeńskich, wspominanie przodków.

I jednocześnie pomyślałem też sobie, że większość z nich nie ma chyba jakichś powodów, nazwijmy to obiektywnych, by chodzić do psychologa, psychiatry, psychoterapeuty czy jeszcze tam kogo – powodów typu jakaś straszna trauma, albo klinicznie rozpoznana choroba, albo coś jeszcze innego, tylko że chodzą tam, bo nie wiedzą co robić ze stresem (naturalnie przecież wpisanym w nasze życie), a mają sporo czasu i pieniędzy. I wiem, że gdybym ja – przed laty, gdy jeszcze moim ś.p. rodzice żyli, zaczął im się zwierzać, że mam takie z samym sobą kłopoty, jakie moich sąsiadów w „Village Vanguard” skłaniają do chodzenia do „szrinka”, to powiedzieliby mi: Wojtek, przestań marudzić, weź się w garść, a najlepiej zabierz się za jakąś solidną robotę, to ci od razu te głupoty przejdą. I pomyślałem też sobie, że ja sam, taką właśnie radę najchętniej dałbym wszystkim tym litującym się nad sobą intelektualistom (bo chyba w większości byli to intelektualiści, no może na dokładkę także prawnicy), którzy z takim zrozumieniem i ciepłą akceptacją przyjęli zapowiedź utworu Herscha o depresji.

I od razu zawstydziłem się, przed samym sobą, z powodu owego kołtuna w sobie. Ale mimo wstydu, kołtuna tego nie udało mi się z siebie przepędzić, choć bardzo chciałem: w Village Vanguard przepędzaniu przeszkadzała ilość spożywanego alkoholu, ale już następnego rana, całkowicie na trzeźwo, czułem, że kołtun we mnie siedzi nadal i ma się dobrze. I gdy zobaczyłem, idąc rano po gazetę, regularnych bezdomnych przed moim sklepem „D’Agostino”, okutanych w liczne warstwy palt i koców w ten mroźny nowojorski poranek, uświadomiłem sobie, że naprawdę żyjemy w nieprzyzwoitej kulturze, która sprzyja litowaniu się nad sobą, ustawicznej introspekcji i rozczulaniu się, co potęgujemy (używam tu pierwszej osoby liczby mnogiej w celach wyłącznie retorycznych, bo sam się do tego towarzystwa nie zaliczam) włóczeniem się po „szrinkach” i płaczliwym analizowaniem własnych problemów z naszą tożsamością – podczas gdy nie zauważamy tych, którym pomoc jest naprawdę potrzebna, pilnie i od dziś. Ale którzy nie chodzą ani do „szrinków” ani do żadnego klubu jazzowego.

I taką oto refleksją, że tak powiem klasową, nie najwyższych może lotów ale zawsze, zakończę swe refleksje nad muzyką Trio Freda Herscha. A grali naprawdę pięknie.

 

Moje najlepsze wpisy: 1. Rękopis znaleziony w Kabanossie: "Obraz Salonu: sercem gryzę" 2. Trochę plotkarska opowieść o pewnej Damie (taka jak z Vivy lub T 3. Pawłowi Paliwodzie do sztambucha 4. Opowieść nowojorska 5. Sen 6. Książę, Machiavelli i pistolecik 7. Szatani, Biesy i Inni Demoni Pana Premiera 8. Prolegomenon do blogologii (Wykład Jubileuszowy) 9. Wyznania Salonowca 10. Salon Poprawnych 11. Szanowny Panie Rekontra (czyli druga spowiedź solenna, szczera, 12. Rok Niechęci Do Ludzi (mowa jubileuszowa) 13. Manifest tolerała 14. Spowiedź szczera, solenna, sobotnia 15. Anty-anty-polityka 16. Czynaście 17. Prawo i lewo naturalne 18. Król Maciuś I o Unii Europejskiej 19. O kulturze dyskusji 20. Moje obsesje

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (59)

Inne tematy w dziale Kultura