Byłem w sobotę wieczorem z przyjacielem na jazzie w “Village Vanguard”, gdzie grało świetne trio Freda Herscha. Nie, nie jest to samo w sobie tak ważne osiągnięcie, by nim się chwalić, ani tak wiekopomne wydarzenie, by je tu, wśród poważnych w końcu ludzi (poza paroma wyjątkami) relacjonować. Ale wiąże się z tym mały epizod, który nasunął mi parę myśli, średnio zresztą istotnych.
W zasadzie – trio grało pięknie. Paul Motian przy perkusji punktował kolegów znakomicie; czasem wpadał w melancholijne zamyślenie, od czasu do czasu w niegroźną furię, zaczynał w środku zwrotki dość znienacka by szybko nadrobić rytm i uspokoić frazę tuż przed końcem zwrotki. Drew Gress na basie robił, co mógł – wiadomo, bas to dysfunkcjonalny instrument, solo basowe jest działaniem wbrew naturze, ale przynajmniej nigdy nie wybiegał przed szereg. Natomiast Hersch na fortepianie – ach, jak on grał! Raz rozmawiał cichutko sam z sobą, potem wysyłał jakieś smutne westchnienia do nieobecnej – ale chyba pięknej – kobiety; czasem srożył się żartobliwie, częściej po prostu markotniał, jak to w sobotę.
W pewnym momencie zapowiedział kolejny numer: nazywał się „Depresja” i – jak powiedział pianista – związany jest on z wizytą u „szrinka”, czyli terapeuty. I w tym momencie, cała publiczność zaśmiała się – ale tak swojsko, z pełnym zrozumieniem, akceptująco: zaśmiała się dziewczyna, która blisko mnie siedziała z jakimś facetem, a która już zdążyła była – gdy jej facet poszedł do toalety –zeznać, że jej pradziadek pochodzi z Łucka a prababka – skądś w Rosji, no zaśmiali się wszyscy. Nie zaśmiałam się tylko ja i mój przyjaciel, też o polskich korzeniach, choć może on się jednak leciutko uśmiechnął, bo jest w USA już od dawna.
I wtedy poczułem się nagle lekko „wykluczony”, by użyć słowa moich polityczno-poprawnych (w lewicowej wersji PP) przyjaciół i znajomych. Bo zrozumiałem, że to, co niewątpliwie łączy wszystkich słuchaczy, tu w renomowanym jazzowym klubie w Greenwich Village, to doświadczenia regularnego chodzenia do „szrinka”. I że jest to zapewne jedno z niewielu doświadczeń psychologiczno-kulturowych, które ich tu spaja – jak w polskich wioskach, chodzenie do kościoła, a w osadach aborygeńskich, wspominanie przodków.
I jednocześnie pomyślałem też sobie, że większość z nich nie ma chyba jakichś powodów, nazwijmy to obiektywnych, by chodzić do psychologa, psychiatry, psychoterapeuty czy jeszcze tam kogo – powodów typu jakaś straszna trauma, albo klinicznie rozpoznana choroba, albo coś jeszcze innego, tylko że chodzą tam, bo nie wiedzą co robić ze stresem (naturalnie przecież wpisanym w nasze życie), a mają sporo czasu i pieniędzy. I wiem, że gdybym ja – przed laty, gdy jeszcze moim ś.p. rodzice żyli, zaczął im się zwierzać, że mam takie z samym sobą kłopoty, jakie moich sąsiadów w „Village Vanguard” skłaniają do chodzenia do „szrinka”, to powiedzieliby mi: Wojtek, przestań marudzić, weź się w garść, a najlepiej zabierz się za jakąś solidną robotę, to ci od razu te głupoty przejdą. I pomyślałem też sobie, że ja sam, taką właśnie radę najchętniej dałbym wszystkim tym litującym się nad sobą intelektualistom (bo chyba w większości byli to intelektualiści, no może na dokładkę także prawnicy), którzy z takim zrozumieniem i ciepłą akceptacją przyjęli zapowiedź utworu Herscha o depresji.
I od razu zawstydziłem się, przed samym sobą, z powodu owego kołtuna w sobie. Ale mimo wstydu, kołtuna tego nie udało mi się z siebie przepędzić, choć bardzo chciałem: w Village Vanguard przepędzaniu przeszkadzała ilość spożywanego alkoholu, ale już następnego rana, całkowicie na trzeźwo, czułem, że kołtun we mnie siedzi nadal i ma się dobrze. I gdy zobaczyłem, idąc rano po gazetę, regularnych bezdomnych przed moim sklepem „D’Agostino”, okutanych w liczne warstwy palt i koców w ten mroźny nowojorski poranek, uświadomiłem sobie, że naprawdę żyjemy w nieprzyzwoitej kulturze, która sprzyja litowaniu się nad sobą, ustawicznej introspekcji i rozczulaniu się, co potęgujemy (używam tu pierwszej osoby liczby mnogiej w celach wyłącznie retorycznych, bo sam się do tego towarzystwa nie zaliczam) włóczeniem się po „szrinkach” i płaczliwym analizowaniem własnych problemów z naszą tożsamością – podczas gdy nie zauważamy tych, którym pomoc jest naprawdę potrzebna, pilnie i od dziś. Ale którzy nie chodzą ani do „szrinków” ani do żadnego klubu jazzowego.
I taką oto refleksją, że tak powiem klasową, nie najwyższych może lotów ale zawsze, zakończę swe refleksje nad muzyką Trio Freda Herscha. A grali naprawdę pięknie.
Inne tematy w dziale Kultura