W tej książce najważniejszy jest tytuł. Gdy przeczytamy słowo Terrorysta, a tytułu nie da się uniknąć, znamy już puentę książki – tak się nam w każdym razie wydaje. I wtedy czytamy całą historię młodego, idealistycznego, głęboko moralnego 18-latka-muzułmanina, żyjącego w dzisiejszej Ameryce, trochę jak klasyczną tragedię, o której wiemy, jak ma się skończyć.
Z tym tytułem, nota bene, wiąże się moja maleńka przygoda, średnio zabawna. Gdy tylko przeczytałem gdzieś o ukazaniu się w Ameryce „Terrorysty” Johna Updike’a, zapragnąłem książkę kupić. Byłem akurat w Australii, i na lotnisku w Sydney, już po odprawie paszportowej, w księgarni lotniskowej spytałem sprzedającą, czy jest „Terrorist” Updike’a. Nazwisko autora nic jej nie mówiło, ale – nie usłyszawszy wyraźnie tytułu – poprosiła mnie o powtórzenie. „Terrorist” – powiedziałem. „Jest Terrorysta?” - wrzasnęła do drugiego sprzedawcy, stojącego od niej kilka metrów. Ale znak zapytania w jej głosie jakoś przepadł i nagle zapadła głęboka cisza, poczułem na sobie przerażony wzrok kilku podróżnych, i w tej ciszy i w tym osłupionym przerażeniu poczułem, jak pot zaczyna spływać mi z karku…
W końcu książkę udało mi się zdobyć dopiero parę tygodni temu, przeczytałem ją jednym tchem (podobno jest już tłumaczenie polskie) i gorąco polecam. Tym, którzy już czytali, nie będę mówił jak się kończy, a tym którzy jeszcze nie – tym bardziej. Zastanawia mnie w niej najbardziej jedno: jak daleko można iść w bezwzględnej, przeraźliwie ostrej diagnozie swego własnego kraju, by nie przekroczyć bariery, w której „Zrozumieć to znaczy przebaczyć”. Bo Updike rozumie, ale nie przebacza.
Na tym polega, jak sądzę, jego geniusz jako pisarza i jako krytyka własnego kraju. Od samego początku, od pierwszych stron, robi wszystko, byśmy polubili Ahmada, i nie tylko polubili tak po ludzku, osobiście, ale także byśmy go głęboko szanowali. Jego wiara jest żarliwa lecz nie fanatyczna, jego protest przeciwko otaczającemu go schamieniu - zrozumiały, jego miłość do matki – ujmująca. A jednocześnie od początku New Jersey, w którym Updike osadza swego bohatera, jest czymś na kształt banalnego piekła: dysfunkcjonalna szkoła, fabryczne okolice przeżarte dawną depresją gospodarczą, z której już się nie wydźwignęły, brzydota fizyczna i moralna.
Nie, Updike nie „wybacza” terrorystom (którzy pojawią się na kartach książki dość późno i którzy przypominają, że jest to kolejna powieściowa rozprawa z 9/11). Czy pozwala ich zrozumieć? No tylko w sensie psychologicznym i socjologicznym, gdzie Zrozumieć to naprawdę nie znaczy Przebaczyć. Nie mylmy tych dwóch pojęć, zdaje się mówić nam Updike. To jest w jego wspaniałej powieści najcenniejsze.
I jeszcze ta końcówka… Ale o niej sza, nie będę łotrem, który zdradza najważniejsze. Niech to jeszcze będzie przed Państwem.
Inne tematy w dziale Kultura