Dedykowane Pawłowi Paliwodzie i „Quasi”
Jestem od pewnego czasu ofiarą mobbingu w tym Salonie – ale nie powiem, mobbingu sympatycznego i nawet mi pochlebiającego. Oto Pan Paliwoda, a z nim niektórzy inni blogerzy, w tym w szczegόlności Quasi, domagają się kategorycznie i tonem nie pozostawiającym żadnego miejsca na sprzeciw, bym się odkrył filozoficznie – bym obnażył swe filozoficzne założenia, ujawnił przesłanki uzasadniające me poglądy, wyjawił wszystkie ontologiczne, epistemologiczne i inne argumenty, tezy, antytezy i syntezy.
Żądania te są dla mnie kłopotliwe. Bozia dała rozumku w sam raz tyle, ile dała; gdyby dała więcej być może byłbym jak Platon, Hegel albo pan profesor Legutko, no ale, jak mawiają ludzie prości choć obdarzeni zdrowym rozsądkiem, wyżej pępka nie podskoczy. Gdzie mi tam marzyć o jakiejś skomplikowanej, a spójnej wewnętrznie filozoficznej strukturze bytu, poznania (ale nie tego w Wielkopolsce tylko "kognicji”) i innych takich? Jak słusznie zauważył FYM, filozofii czy w ogόle jakiejkolwiek teorii u mnie tyle co nic, ograniczam się do sądόw praktycznych i konkretnych, typu (to już ja dodaję, uzupełniając Jego cenną myśl) „Weź parasolkie bo pada”, ale już dlaczego pada, jaki jest status ontologiczny parasolki, czy to tylko idea parasolki jako powszechnika czy raczej parasolka jako byt sam w sobie, czy poddać ją brzytwie Ockhama czy też może zastosować wobec niej imperatyw kategoryczny – to już całkowicie przekracza moje możliwości. Pewno FYM ma rację, pozostaje tylko uznać swe ograniczenia, schować się pod stόł, a jak ludzie zapomną o tym wyznaniu, kontynuować swą niecną misję w Salonie. Co też będę czynił.
To powiedziawszy (trochę dla jajec a trochę szczerze), przechodzę do części merytorycznej wpisu, inaugurując tym samym nową nieregularną serię pod tytułem „Liberalne kawałki”. Będę w niej rozwijał moje rozumienie liberalizmu, nie siląc się wszakże na jakąś wielką filozofię, lecz odwołując się do własnych przemyśleń i intuicji. Na pytanie Pana Paliwody, zadane mi już kilkakrotnie, skąd to wszystko wiem, mogę tylko odpowiedzieć kabaretowym „Znikąd – z głowy”, zaś na pytanie, jakie mi natarczywie zadaje, skąd wiem, że wiem, mogę tylko odpowiedzieć rozłożeniem ramion w poczuciu bezsilności – bo znając trochę filozofόw (a są osadzeni pod sąsiednią celą) wiem doskonale, że jak już powiem, skąd wiem, że wiem, oni z błyskiem w oku zadadzą mi pytanie, skąd wiem, że wiem skąd wiem - co doprowadzi, jak wiadomo, do tzw. nieskończonej regresji, a wtedy już przegrałem.
***
W ostatnich dniach, dużo było w tym Salonie (w tym także, na moim blogu) o wolności słowa, jako głównym (choć nie jedynym) fundamentem państwa liberalnego i demokratycznego zarazem, bo takie państwo jest moim ideałem. Jakimi zasadami rządzić się powinno państwo demokratyczne, szanujące wolność swych obywateli, ale jednocześnie starające się chronić ich przed negatywnymi skutkami nadużywania swobód – w tym także wolności słowa? Swojego czasu Krzysztof Zanussi napisał, nawiązując do ograniczeń w tej dziedzinie: „Postulat, by każdy widz miał prawo wyboru i nikt nie powinien go ograniczać, jest bałamutny. W rzeczywistości umawiamy się, że nie będziemy robić pewnych rzeczy i nie będziemy ich oglądać”. Ciekawi mnie, jakiego typu „umowę społeczną” Zanussi mόgł mieć na myśli. Podejrzewam bowiem, że sprawdza się tu ponury aforyzm Leca: „Wszystko jest kwestią umowy. Niestety nie z nami”.
Bo przecież „umowa”, o której pisał Zanussi, a z której wywodził on ograniczenia „prawa wyboru”, jest w najlepszym przypadku mglistą metaforą oceny stanu przyzwolenia społecznego i stanu społecznych oczekiwań co do ram prawnych, wewnątrz których działać będą organy władzy, mające w ręku instrumenty represyjne i cenzorskie. Ramy te – jak sądzę – wyznaczone są przez dwa zespoły oczekiwań. Z jednej strony – że nie można zabraniać ludziom jakichś treści i wizerunków tylko dlatego, że ktoś uznaje je za niemądre lub nieprzystojne. Z drugiej strony – nikomu nie wolno bezkarnie narzucać, wbrew woli innych i w sposób, nie dający uniknąć tych materiałów – treści lub wizerunków szokujących, gorszących lub po prostu tylko niemiłych dla tej osoby.
Skoro więc już mowa o umowie, to wydaje mi się, że tylko co do tych dwóch granicznych zasad istnieje w Polsce szerokie społeczne przyzwolenie. Oczywiście są i ludzie którzy chcą zakazywać więcej, ale przynajmniej te dwie zasady graniczne są chyba mało kontrowersyjne. Wszystko, co się między nimi rozciąga, jest już kwestią kontrowersji i dyskusji, a powoływanie się na „umowę” w odniesieniu do jakichkolwiek innych zasad ograniczania wolności słowa jest po prostu bezpodstawne.
Nie oznacza to oczywiście powstrzymywania się przed krytyką treści głupich lub nieobyczajnych. Można z wieloma treściami nie zgadzać się – krytykować je, potępiać czy wyszydzać – ale jednocześnie protestować przeciwko wykluczaniu tych treści z obiegu publicznego przy pomocy cenzury, KRRiTV lub sądów.
W sferze pośredniej, kontrowersyjnej, między dwiema powyżej zarysowanymi zasadami granicznymi, mieszczą się różne propozycje i różne możliwe uzasadnienia ograniczeń wolności słowa. Między trzema z nich, w szczególności, należy dokonać ścisłego rozróżnienia, bo mają one zdecydowanie różną wagę.
Pierwsze – to ograniczenie „moralistyczne”. Sam fakt, że jakiś program lub wizerunek jest nieobyczajny, miałby uzasadniać jego zakaz. Tu nieważne jest, czy program ten jest narzucany widzowi wbrew jego woli czy dobrowolnie oglądany. Fakt, że ktoś może go oglądać, jest dla innych źródłem moralnej udręki. Oczywiste, że na takie uzasadnienie zakazu nie ma miejsca w demokracji. Nie tylko dlatego, że nie ma consensusu co do kryteriów „nieobyczajności”. Taki pluralizm ocen jest czymś w istocie drugorzędnym. Ale jest to przede wszystkim kwestia zasad: dorośli ludzie ceniący swą wolność nie mogą pozwolić na decydowanie za nich, co mogą oglądać czy czytać z własnej woli.
Drugie ograniczenie wynika z ochrony przed zgorszeniem publicznym. Ludzie mają prawo nie natykać się na wizerunki i treści szokujące, których – gdyby mogli - uniknęliby. Dlatego państwo powinno tak regulować wolność słowa, by treści gorszące nie zaskakiwały tych, którzy ich sobie nie życzą w swoim życiu. Ale nikt nie może narzekać na zgorszenie treściami, których może łatwo i bezboleśnie uniknąć. Jeśli ktoś gorszy się samym faktem, że ja coś oglądam, to jest to w istocie ograniczenie „moralistyczne” i nie może znaleźć posłuchu w praktyce państwa demokratycznego. Jedyna „wolność” jaka by nam wtedy została, byłaby wolnością głoszenia (i oglądania) treści, które nikogo nie gorszą i z którymi wszyscy się zgadzają.
Wreszcie uzasadnienie trzecie – „paternalistyczne”. Pewne treści powinny być zakazane, gdyż są szkodliwe dla tych, którzy dobrowolnie po nie sięgają. Różnica między tym uzasadnieniem a uzasadnieniem ”moralistycznym” jest subtelna, ale zasadnicza. Źródłem uzasadnienia ograniczeń wolności jest tu wzgląd na interesy widzów, a nie własne zgorszenie. Wbrew liberałom jeszcze bardziej integralnym ode mnie, uważam, że państwo demokratyczne musi czasem stosować środki paternalistyczne: chronić nas przed skutkami naszej niewiedzy, słabości czy nieprzemyślanego impulsu. Musi to jednak czynić w przypadkach ściśle i precyzyjnie określonych: gdy szkoda dla danej osoby jest niewątpliwa (z punktu widzenia autentycznych preferencji tej właśnie osoby) i gdy działania, przed skutkami których chcemy ją chronić, są w sposób oczywisty irracjonalne: np. nałóg.
To tyle na początek. Każda z tych zasad: zasada moralizmu (ktόrą odrzucam), zasada ochrony przed zgorszeniem (ktόrą, w pewnych ramach, akceptuję) i zasada paternalizmu (ktόrą w zasadzie odrzucam, ale nie w sposob absolutny - o czym zreszta w Salonie juz szerzej swojego czasu pisalem, a co latwo znalezc przy pomocy tagu "paternalizm")) – wymaga dalszych uściśleń i wyjaśnień. Ale ten pierwszy „liberalny kawałek” jest już na tyle długi, że pora postawić kropkę. Obiecuję, że będą dalsze.
Inne tematy w dziale Polityka