Pretekstem do dzisiejszego “liberalnego kawałka” jest recenzja pióra Witolda Gadomskiego, z mojej niedawno wydanej książki “Liberał po przejściach”, zamieszczona we wczorajszej Gazecie Świątecznej. Po wyrażeniu naprawdę przesadnych komplementów pod moim adresem, których wrodzona (i nabyta) skromność nie pozwala mi tu powtórzyć, ale które wrodzona i nabyta próżność nakazuje mi Państwu dostarczyć w postaci linka:
http://www.gazetawyborcza.pl/1,76498,4850381.html
Gadomski przechodzi do części krytycznej:
Bliżej mu [to o mnie - przyp. WS] do Johna Rawlsa - amerykańskiego filozofa prawa, który akcentował potrzebę utrzymania „sprawiedliwości” poprzez działania państwa opiekuńczego. Mnie bliższy jest liberalizm Friedricha von Hayeka, który przestrzegał, że każda ingerencja państwa może być niebezpieczna dla wolności jednostki. W eseju „Liberalizm po przejściach (wyborczych)” Sadurski pisze: liberalizm „nie jest dogmatyzmem wolnorynkowym, bo w sytuacji głębokiej nierówności szans zawodowych i edukacyjnych w Polsce taka abdykacja państwa oznaczałaby stworzenie trwałej kasty obywateli drugiej kategorii, nie mających nadziei na dołączenie do grona tych, którzy korzystają z dobrodziejstw demokratycznego kapitalizmu”.
Nie uważam się za dogmatyka, jednak dużo bardziej pesymistycznie niż Sadurski oceniam zdolność państwa (każdego, a polskiego w szczególności) do skutecznej i nieszkodliwej dla wolności jednostki ingerencji w strukturę społeczną.
Myślę, że Witold Gadomski bardzo celnie scharakteryzował moje (a przy okazji i własne) inspiracje w ramach szeroko rozumianego liberalizmu. W sporze między liberalizmem wolnorynkowym, najlepiej egzemplifikowanym przez Friedricha Hayeka, a liberalizmem egalitarnym, najlepiej uosabianym przez Johna Rawls (a także m.in. Ronalda Deworkina), moje serce i umysł jest po stronie tego drugiego.
Obaj są znani (a w każdym razie wydawani, w tłumaczeniach) w Polsce, więc szkoda czasu i miejsca na charakteryzowanie jednego i drugiego wątku. Spór w ramach liberalizmu traktuję między innymi (podkreślam: „między innymi” z przyczyn, o których poniżej) jako spór o najlepsze metody realizacji fundamentalnych wartości liberalnych, jakimi są wolność jednostki i równość szans. Liberalizm wolnorynkowy utrzymuje, że im więcej rynku i im mniej państwa, tym większa wolność (i przy okazji równość szans - choć ranga tej ostatniej w liberalizmie wolnorynkowym wcale nie jest taka oczywista). Liberalizm egalitarny upiera się przy konieczności prowadzenia, w pewnych ramach (a zakres tych ram - to właśnie zadanie konkretnego filozofa), działalności redystrybucyjnej, także przez państwo, gdy metody wolnorynkowe i pryhwatne (typu filantropia) zawodzą.
Wchodzimy tu na grunt rozważań ekonomicznych, które są dla mnie kłopotliwe bo na nich się nie znam (a co mi szkodzi przyznać się do niekompetencji w jakiejś dziedzinie?), ale powiem tylko, że liberalizm egalitarny jest dość agnostyczny gdy chodzi o konkretne metody realizacji swych naczelnych wartości. Np. jestem zwolennikiem daleko posuniętej prywatyzacji zarówno edukacji jak i ochrony zdrowotnej - pod warunkiem zapewnienia siatki bezpieczeństwa dla najuboższych i najbardziej potrzebujących. Przekonuje mnie np. teoria, że utrzymywanie przez państwo darmowej edukacji wyższej prowadzi do paradoksalnych skutków, że klasa uboższa subsydiuje pośrednio klasę średnią i wyższą.
Natomiast chcę powiedzieć, w jakiej mierze spór w ramach liberalizmu jest tylko częściowo sporem o najlepsze spospoby realizacji wspólnie akceptowanych (przez obie wersje liberalizmu) wartości. Dla liberalizmu egalitatnego bardzo ważną wartością jest realna, rzeczywista równość szans (o której już tu parę razy pisałem więc nie chcę się powtarzać, polecam zwłaszcza ten wpis:
http://wojciechsadurski.salon24.pl/22330,index.html)
Dla liberalizmu (czy, by użyć brzydkiego słowa, libertarianizmu ekonomicznego) typu Friedricha Hayeka czy Miltona Friedmana, równość szans figuruje jako ideał rozumiany w sposób czysto formalny, jeśli w ogóle. „Life is not fair” - powtarza kilka razy Friedman w swej książce „Free to Choose” (napisanej wspólnie ze swą żoną Rose) i najwyraźniej nie sprawia mu to jakiegoś wielkiego dyskomfortu psychicznego czy intelektualnego. Tym różni się od Rawlsa, Dworkina czy Waldrona.
Na koniec, moją niechęć do afirmacji filozofii Hayeka wzmaga to, że jest on - w moim przekonaniu - autorem jednej z najbardziej fałszywych (w sensie niespełnienia) prognoz XX wieku, a mianowicie, że reformy typu „welfare state” muszą nieuchronnie prowadzić do państwa totalitarnego i gwałcącego ludzkie wolności i swobody polityczne. Wszystko, co wiemy o tendencjach rozwoju państw w wieku XX wskazuje na dokładnie odwrotną prawidłowość. Można nie lubić reform amerykanskiego New Dealu, reform brytyjskiego państwa dobrobytu po drugiej wojnie światowej czy powojennych państw skandynawskich - ale zarzuycić imk wzrastający trend w kierunku łamania praw obywatelskich i osobistych raczej nie można. Jakoś państwa wolnorynkowe (np, umiłowany przez libertarianow Hong Kong sprzed przejęcia przez Chiny) były bardziej gościnnym kontekstem dla aurorytaryzmu.
Swą fatalną prognozę Hayek wyraził już w swej bardzo wczesnej książce „The Road to Serfdom” (Droga do poddaństwa) - nawet w samym tytule, i nigdy z niej się nie wycofał. No ale, jak powiadają niektórzy, bardzo trudno jest coś przewidywać, a już zwłaszcza przyszłość.
Inne tematy w dziale Polityka