„Rzeczpospolitą” należy nie ukarać – jak chciałby poseł Stefan Niesiołowski – ale ozłocić, za opublikowanie stenogramu tzw. tajnego posiedzenia Sejmu. Przy okazji, chciałbym raz na zawsze zdjąć odium z Reprezentantów Narodu: nikt z wybranych przez Państwa (i mnie) posłów nie dokonał nielegalnego nagrania. Wybacz Pawle Lisicki, że odkryję najściślej strzeżoną tajemnicę redakcyjną: treść informacji ministra Ćwiąkalskiego została przekazana redakcji „Rzeczpospolitej” przez specjalnie wytresowanego szczura sejmowego wabiącego się „Ziutek”, który ma wszczepione w podgardle specjalne urządzenie firmy Sony, przesyłające prosto do sztabu reporterów śledczych „Rzeczpospolitej” nagrania z Sejmu.
Wyskok posła Niesiołowskiego da się wytłumaczyć wyłącznie nieprzepartym ciągiem na szkło (w znaczeniu telewizyjnym, nie butelkowym) tego skądinąd błyskotliwego i ongiś dzielnego człowieka. Nie ma żadnego uzasadnienia dla ukarania Redakcji za opublikowanie przecieku, którego była adresatem, albo który sprokurowała. W samej rzeczy, redaktorzy Rzepy byliby ostatnimi łazęgami dziennikarskimi – a takimi nie są – gdyby tego nie opublikowali.
Warto wszelako przy tej okazji zastanowić się nad obowiązkami, jakie ma prasa i obywatele, którzy w społeczeństwie liberalno-demokratycznym „weszli w posiadanie” informacji niejawnych. Jestem tu zwolennikiem pełnego wolnego rynku informacji. Z jednej strony – władze państwowe mają prawo chronić te informacje, które uznają za specjalnie delikatne i nie nadające się do upublicznienia. Oczywiście, powinny w dokonywaniu takich ocen kierować się zdrowym rozsądkiem i prawdziwym dobrem publicznym, no ale chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna, że państwo musi ujawniać absolutnie wszystkie informacje, w tym te dotyczące toczących się akurat śledztw, rozmieszczenia broni, negocjacji strategicznych z partnerami zagranicznymi itp.
Tyle po stronie państwa. Jeśli jednak media zdobędą któreś z tych informacji, to już ich dobry los: powinny odpowiadać prawnie nie za sam fakt opublikowania wiadomości, które jakaś instytucja uznała za „niejawne”, ale tylko za faktycznie dokonaną szkodę, stwierdzoną przez sąd. Gdyby więc w wyniku opublikowania przez media informacji niejawnej podważone zostały np. uprawnienia strony toczącego się właśnie śledztwa, albo osłabiona zostałaby obronność kraju, albo ujawniona została informacja o prywatnym życiu jakiejś osoby, mającej prawo do ochrony swej prywatności – to na tej podstawie dany tytuł prasowy odpowiadać powinien przed sądem. Na tej podstawie – a nie dlatego, że czyjąś decyzją (być może, arbitralną) dana informacja została uznana za „tajną” i automatycznie każda prywatna osoba lub instytucja która ją rozpowszechni, staje się przestępcą.
Taki stan byłby sprzeczny z podstawowymi zasadami wolności prasy. Dziennikarze są od tego, by publikować prawdziwe informacje – nie od tego, by chronić państwo. Musi być jakiś podział ról w społeczeństwie. Zgodnie z trochę wulgarnym określeniem nieżyjącego już Kazimierza Dejmka, w maksymie kończącej się „a aktorzy są do grania”, należy stwierdzić, że dziennikarze są do publikowania, a do troszczenia się o tajemnice państwowe są władze.
Zresztą – co to za tajemnice? Sam pomysł, by Sejm – a zatem emanacja społeczeństwa, utajniał przed tymże społeczeństwem swe deliberacje, jest absurdalny. Przedstawiciele społeczeństwa starający się ukarać wolną prasę za ujawnienie temu społeczeństwu własnych obrad – to już nonsens posunięty zbyt daleko.
Inne tematy w dziale Polityka