Główny nurt debaty przedwyborczej w USA przebiega obecnie, jak wiadomo, nie na linii Republikanie-Demokraci, ale na linii Clinton-Obama, co trochę utrudnia postronnemu obserwatorowi - takiemu jak ja, który spędziłem właśnie kilka dni w Bostonie - dokonywanie prognoz wyniku wyborów listopadowych. Bo podczas gdy między Demokratami a Republikanami różnice są dość zasadnicze - Irak, metody przesłuchań podejrzanych terrorystów, podatki, opieka medyczna - to między senator Clinton a senatorem Obama różnice są już nie drugorzędne ale wręcz pięciorzędne.
Obserwator nie może też oprzeć się zdumieniu, że w obliczu wyborów teoretycznie nie do wygrania przez Republikanów, bo następujących po kadencji prawdopodobnie najgorszego prezydenta w historii tego pięknego kraju, Demokraci wystawią albo kobietę albo czarnego kandydata, być może oddając w ten sposób te wybory walkowerem, bo - jak się wydaje - Amerykanie nie są jeszcze „przygotowani” na Panią Prezydent albo Prezydenta czarnoskórego.
Przeciwko jednemu z nich stanie kandydat Republikański co prawda sędziwy, ale bohater wojenny, a na dodatek umiarkowany i pod wieloma względami rozsądny, co automatycznie ustawia go w fundamentalnym kontraście do prezydenta George’a W. Busha. (Nota bene, Barack Obama często i z lubością odnosi się do Johna McCaina jako do „bohatera wojennego” zapewne po to, by w umysłach mniej światłych wyborców zasiać przekonanie, iż McCain jest weteranem amerykańskiej Wojny Domowej, ewentualnie Drugiej Wojny Światowej).
Nie jestem w stanie dokonać jakiejś racjonalnej analizy politycznej obecnej sytuacji przedwyborczej, ale mogę streścić moje dyskusje ze znajomymi i kolegami po fachu tu w Bostonie, a właściwie w Cambridge, Massachusetts. W czasie kolacji z kilkoma profesorami wydziału prawa Uniwersytetu Harvarda, po części z zainteresowania a po części z myślą o moich obowiązkach w Salonie24, trochę ich wypytywałem o sprawy wyborcze. Nie będę udawał, że to jakaś reprezentatywna próbka amerykańska. Jak mi moi rozmówcy sami powiedzieli, na liczącym kilkudziesięciu profesorów wydziale prawa tego Uniwersytetu, jest być może 2-3 zwolenników Republikanów, a i tak nie bardzo wiadomo którzy, bo trochę kryją się z taką wstydliwą (w tym miejscu) preferencją. Mamy więc do czynienia niewątpliwie ze środowiskiem specyficznym, w terminologii amerykańskiej jednoznacznie liberalnym, czyli w terminologii polskiej, zdecydowanie lewackim, a na dodatek w dużej mierze o korzeniach środkowo-europejskich, acz z mniejszości wzbudzającej w naszym Kraju nadal pewne emocje.
Wybór dla nich jest praktycznie między Hillary Clinton a Barackiem Obamą - i w tej konkurencji (tzn. w konkurencji głosowania w ramach Harvard Law School) pojedynek jest zdecydowanie rozstrzygnięty na rzecz Obamy. Gdy jednak zapytałem, jednoznacznie i brutalnie, tak jak tylko Polak potrafi - jakie są właściwie różnice w programach politycznych między Hillary a Barackiem, zapadła pełna zadumania cisza, po czym usłyszałem, że tak naprawdę żadnej ważnej różnicy nie ma. To znaczy jest jakaś różnica, sięgająca np. paru miesięcy w kalendarzu wycofania się z Iraku, plus jakaś techniczna różnica dotycząca szczegółów ubezpieczenia medycznego, ale różnica tak nieistotna, że nawet wspominać ją byłoby żenujące - po czym z radością całe towarzystwo wróciło do spraw charakteru, wizerunku, doświadczenia itp. Czyli tego wszystkiego, co naprawdę w wyborach amerykańskich się liczy, bo nie ma nic wspólnego z twardymi, realnymi różnicami programowymi, lecz opiera się na jakichś intuicyjnych, całkowicie niesprawdzalnych i mglistych impresjach. Związanych na dodatek z tzw. „electability” czyli przewidywaniami tego, który z kandydatów Demokratów będzie miał większe szanse wygrać z kandydatem republikańskim.
No i w tej sposób wracamy do kwestii zasadniczej: nawet gdyby Partia Republikańska wystawiła Psa Pluto, czy większość Amerykanów skłonna byłaby głosować albo na czarnego albo na kobietę? (No dobrze, ja pamiętam że nie zawsze numeryczna większość wybiera Prezydenta, bo wybory są dwustopniowe i wymagają większości elektorów stanowych ale niekoniecznie większości głosujących obywateli w skali całego kraju, ale pomińmy ten drobiazg dla uproszczenia obrazu). Czy są do tego, jak tu się mówi, „gotowi”?
Pod tym względem, Obama ma większe atuty niż pani Clinton, której kobiecość nie została jak na razie poważnie podważona, podczas gdy on niby jest czarnym, ale tak jakby nim nie był: jego ojciec był imigrantem z Afryki (zresztą szybko porzucił rodzinę, zdejmując w ten sposób z młodego Baracka odium wychowania w czarnej rodzinie), a matka - białą Amerykanką. Osoba Prezydenta Obamy nie wyzwalałaby w Amerykanach podobnego poczucia winy, jak jakiś potomek czarnych niewolników. Obama zresztą rozgrywa kartę rasową bardzo subtelnie i oględnie, co jest bardzo mądre, bo czarni Amerykanie i tak nie będą mieli czarniejszego kandydata od Obamy, a białych to nie denerwuje. Za Obamą stoją więc przede wszystkim biali liberałowie, a kilka spektakularnych poparć ze strony tak popularnych i nie-antagonizujących białej społeczności Afro-Amerykanów jak Opra Winfrey (pewnie przekręciłem pisownię) na pewno nie przeszkadza.
Z panią Clinton jest inaczej, i nie jestem w stanie wyzbyć się uczucia, że jest generalnie nielubiana, nawet przez liberałów (a, powtarzam, mam naukową przesłankę do dokonania takich generalizacji bo zjadłem kolację, a nawet dwie, z profesorami Harvardu) i to w sposób wskazujący na przykładanie nierównych miar do kobiet i mężczyzn, a więc z względów mizoginistycznych. Otóż „kobiecość” pani Clinton wyraźnie figuruje w ocenach, dokonywanych przez wielu Amerykanów, co zakłada milczące przyjęcie jakiegoś idealnego standardu kobiecości, wymagającego niskich aspiracji politycznych, dużej uległości i łagodności charakteru tudzież stawiania zawsze interesów rodziny nad własnymi ambicjami - co jak wiadomo, całkowicie wyklucza bycie kandydatem na prezydenta, mającym jakiekolwiek szanse na sukces w tej rywalizacji.
Gwoli kompletności obrazu dodam jeszcze, że na innej uczelni w tym samym stanie Massachusetts - równie pro-Obamowskiej, choć nie mającej magicznego słowa Harvard w nazwie - usłyszałem sugestię, że Senator John McCain może „zneutralizować” obie kandydatury Demokratów, biorąc na potencjalnego wice-prezydenta panią Condoleezę Rice. Ze względu na wiek McCaina (będzie miał 72 lata w chwili ewentualnego zaprzysiężenia) osoba wiceprezydenta ma kluczowe znaczenie, gdyż istnieje spore prawdopodobieństwo, że będzie to prędzej czy później Prezydent USA. I oto Republikanka, Pani Rice rozwiązuje swą własną piękną postacią oba wielkie dylematy, stojące dziś przed zwolennikami Demokratów: czy dla Ameryki ważniejsze jest mieć nareszcie w Białym Domu czarnego czy kobietę?
Inne tematy w dziale Polityka