Straszna nuda zapanowała w polskiej polityce. Premier zachowuje się i mówi tak, jakby nie chciał wytrącić nas z miłej drzemki. Ministrowie w większości wyglądają na całkowicie przypadkowych przechodniów; na ulicy gdyby przeszli obok nas, pozostaliby całkowicie niezauważeni i anonimowi, a nieliczni spośród nich, ktόrzy są wybijającymi się osobistościami, dostosowują się do swego otoczenia. Nawet minister spraw zagranicznych, mężczyzna przystojny, inteligentny i z biografią nadającą się na scenariusz filmu przygodowego, wsiąkł w tę atmosferę i w czasie wywiadόw mόwi głosem monotonnym, smętnym, ze zdradzającą znużenie chrypką.
Tematy wrzucane do politycznej debaty już na wstępie usypiają, a jeśli nawet od czasu do czasu brzmią ciekawie, to serwowane są z domyślnym zastrzeżeniem, że to nic poważnego. Nawet gdy premier wspomniał coś o zmianach konstytucyjnych – a czy można sobie wyobrazić poważniejszy temat? – zrobił to tak, byśmy ani przez chwilę nie pomyśleli, że on tak serio. Udało mu się – drzemka trwa.
Gdzie te czasy, gdy codziennie budziliśmy się do nowych emocji? A to ten pan już nikogo życia nie pozbawi, a to niszczarka na konferencji prasowej, a to ZOMO zamienia się miejscami z opozycją, a to inni szatani byli czynni, a to pies marszałka nie tam gdzie trzeba… Jakie to były piękne czasy dla nas, publicystόw, zwłaszcza z kręgόw mało przychylnych ówczesnej władzy, ale także dla tych liryczniej do niej nastawionych: tłumaczyć to wszystko na język normalności, uzasadniać i usprawiedliwiać. A dla krytykόw – co za łatwizna. Cały tabun dziennikarzy, prowadzących codzienne programy publicystyczno-satyryczne, mόgł się wyżywić. A dziś?
Tylko od czasu do czasu spokój przerywają przebłyski czasόw niedawnych, a tak odległych („czasów wstecznych, daleko idących” – jak mawiał mój wykładowca szkolenia wojskowego, wybitny specjalista musztry): a to absolwent aresztu wydobywczego coś zezna w telewizji, a to partia rządząca zaproponuje głupią ustawę medialną, a to lider opozycji poskarży się na dzikie oczy premiera. Ale czy te oczy mogą kłamać, czy one rzeczywiście swą dzikością biczują, trwogę ale i dziwne napięcie budzą, bόl ale i dreszcz rozkoszy obiecują? Chyba nie, lider opozycji jest raczej odosobniony w dostrzeganiu tej dzikości oczu premiera; one raczej usypiają - sjestę a nie namiętności zapowiadają.
Kiedyś powiedziałem u Igora Janke w radio, że moim ideałem rządu jest taki, ktόry zajmuje się głównie wodociągami i policją, ale zaraz mnie koledzy-dyskutanci przyciszyli, że nie, że u nas władza musi zajmować się naszą tożsamością. Coś tam nieśmiało odgryzałem się, że od tej tożsamości niech będą wszyscy inni: szkoły, rodziny, kościoły, partie, co kto chce, byle nie władza. No i wykrakałem. Rząd już nam nie mόwi, kim jesteśmy, ale jakie podatki powinniśmy płacić, a i to nie bardzo wiadomo, jakie.
Liberalizmowi zarzuca się, że brak w nim miejsca na uniesienia, namiętności i publiczne wzruszenia. Na miejsce porywającej walki o wartości liberalizm proponuje technikę redukowania konfliktów; zamiast gloryfikować cnoty publiczne, liberalizm zdaje się ograniczać sferę polityki. Zamiast konfliktu—kompromis, zamiast pryncypialności—poczciwa tolerancja, zamiast afirmacji wartości—sceptycyzm. Dobrze to czy źle?
Alexis de Tocqueville przenikliwie konstatował nieuchronność nadejścia społeczeństwa, w którym „skromniejsze będą uciechy, lecz powszechniejszy dobrobyt, nauki nie tak kwitnące, lecz nieuctwo rzadsze, namiętności mniej wybujałe, lecz łagodniejsze obyczaje”. No to mamy. A my już się przyzwyczailiśmy do namiętności, do uciech, do dzikości obyczajόw… Jesteśmy jak narkomani na odwyku, jak sex-maniacy zamknięci w klasztorze, jak żeglarze skazani na stały ląd. Jak namiętni małżonkowie, ktόrym każe się być już na zawsze celibatariuszami (dziękuję Panu Terlikowskiemu za to nowe dla mnie, a piękne słowo)…
Dłuższy czas nie pisałem tego bloga, raz bo jeździłem tu i όwdzie (głόwnie zresztą όwdzie), ale dwa, bo dałem się uśpić nudzie. Ten felieton też jest nudny. Może się niedługo obudzę. Pόki co – dobrego snu!
Inne tematy w dziale Polityka