Znają Państwo na pewno ten dowcip z brodą (i pejsami): skarży się rabinowi stary Żyd: „Mój syn ma już 23 lata i nadal nie umie grać w karty, nie umie pić wódki”. No to czego ty się martwisz, Dawid, ty powinieneś się cieszyć – mówi rabin. „Ale on pije, ale on gra…”.
Dowcip ten – przyznaję, średnio śmieszny – przychodzi mi do głowy zawsze, gdy zastanawiam się nad mizerią polskiej polityki, a mówiąc bardziej pretensjonalnie, czyli dziennikarsko, nad kondycją polskiej klasy politycznej. Że w swej większości, polscy politycy są mało profesjonalni, efektywni, inteligentni i rozsądni – to raczej widać jak na dłoni; to że nie zachwycają ;przymiotami ani umysłu ani charakteru – jest raczej jasne. (Niekoniecznie są gorsi od polityków w państwach ościennych czy nawet dalszych, no ale to już nie nasze zmartwienie). Nie jestem politologiem ani socjologiem, więc nie potrafię rozwinąć przekonywującej teorii przyczyn tego stanu rzeczy, ale mogę chyba przynajmniej zaproponować pewną diagnozę, tzn. wyjaśnienie, na czym to właściwie polega.
Otóż wydaje mi się, że podstawowy błąd polskich polityków polega na przyjęciu niewłaściwej definicji samej „polityki”. Nie, nie jestem oczywiście tak szalony by sugerować, że źródła polskiej mizerii politycznej tkwią w jakimś błędzie semantycznym czy terminologicznym; że politycy zajrzeli nie do tego słownika co trzeba albo że nie nauczyli się właściwie w szkole definicji słowa „polityka”. Chodzi mi raczej o to, że ich autentyczne preferencje polityczne i zainteresowania kierują się nie w tym kierunku, co potrzeba: że polska polityka rozciąga się w rezultacie między dwoma biegunami – jednym nadmiernie abstrakcyjnym, drugim – nadto przyziemnym – podczas gdy naprawdę polityka demokratycznego państwa powinna zajmować się tym, co jest pośrodku. A w Polsce pośrodku jest po prostu pustka.
Jeden biegun – to Polityka Tożsamości (PT). To sfera myśli abstrakcyjnej a podniosłej, sfera imponderabiliów i spraw egzystencjalnych: czym jest nasz Naród, jego Duch, jego istota, tradycja i esencja. Politycy ciągną do PT jak muchy do świecy, bo tam znajdują ulgę od spraw praktycznych i trudnych, wymagających jakiejś wiedzy konkretnej. Na egzystencjalnych celach Narodu znać się może każdy, a już na organizacji ubezpieczeń społecznych – tylko niektórzy. Tymczasem PT w ogóle nie powinna być domeną polityki w państwie demokratycznym – tym niech zajmuje się społeczeństwo obywatelskie, organizacje pozarządowe, szkoły, religie i rodziny. To sfera stałej kontestacji i niezgody, sfera w której nie ma prawd ortodoksyjnych i niepodważalnych; ingerencja polityki w sferę tożsamości wypacza jedno i drugie.
Drugi biegun – to Polityka Politykierska, czyli Polityka-Jako-Gra. Tu polityka widziana jest jako niekończąca się gra strategiczna, przynosząca regularne nagrody główne (reelekcja) i po drodze nagrody mniejsze (wygryzienie oponenta) i nagrody pocieszenia (udany występ w TVN24). Polityka traktowana jest jako sprawne poruszanie się w gąszczu układów wewnątrz- i między-partyjnych. Od czasu do czasu publicyści mianują kolejnego polityka Genialnym Strategiem, co zazwyczaj polega na tym, że w tej grze tak się zakiwał, tak zapętlił, tak nakręcił, że już nikt nie wie, o co mu tak naprawdę chodziło, a wszyscy podziwiają tylko czystą wirtuozerię samej gry.
Otóż prawdziwie istotne dla polityki demokratycznej są sfery pośrednie: mniej abstrakcyjne i górnolotne niż PT a bardziej znaczące i merytoryczne niż PP. To sfery wyznaczania celów średniego zasięgu, w miarę realistycznych, które jasno potrafi się zakomunikować społeczeństwu i które – jeśli zostanie się obdarzony mandatem wyborczym – potrafi się realizować. Z tym niestety w polskiej polityce jest najgorzej, i smutna ta konstatacja dotyczy (choć w nierównym stopniu) wszystkich partii politycznych, które są albo były u władzy w ciągu ostatnich dziesięcioleci. Politycy nie umieją wyznaczać celów średniego zasięgu; jeśli już wyznaczą – to nie potrafią zakomunikować ich jasno i przejrzyście opinii publicznej, a jeśli już je nawet jakoś to zakomunikują, to nie potrafią dobierać skutecznych i proporcjonalnych (oraz konstytucyjnie i moralnie dopuszczalnych) środków do realizacji owych celów.
Na rok przed polską demokratyczną transformacją, mój przyjaciel Sławek Bielecki (publikujący wówczas pod pseudonimem Maciej Poleski) opublikowal artykuł w Kulturze pt. „Gdyby…” zaczynający się rewelacyjnie, jak żaden chyba inny artykuł-manifest polityczny: „Gdyby za pół roku Polska odzyskała niepodległość, nie miałby kto ani jak nią rządzić. Na szczęście mamy jeszcze trochę czasu”. To był numer wrześniowy Kultury z 1988 roku. Czy prawie 20 lat później, dylemat sformułowany w tym zdaniu Bieleckiego, został pomyślnie rozwiązany?
Inne tematy w dziale Polityka