Mężczyzna o twarzy rozgniewanego lwa odwrócił głowę. Jego długie siwe włosy faktycznie dodawały mu dostojności. Był starym żołnierzem wiedzącym, że nadeszła jego ostatnia chwila. I chciał tę chwilę celebrować.
- Nie. Nie zasłaniajcie mi twarzy. Chcę żebyście patrzyli mi prosto w oczy.
Żołnierz z czarną opaską w dłoniach, wzruszył ramionami. Popatrzył na oficera, który niemal niedostrzegalnym skinięciem dłoni odesłał go do diabła.
- Panie majorze, czy jest pan gotowy? – spytał grzecznie młody oficer, który szybciej dosłużył się patentu oficerskiego niż wąsa.
- Możecie mnie pocałować w dupę! – odparł niegrzecznie major. - Niech żyje republika! – wykrzyknął z emfazą. Spłoszył tym stado kawek z topoli rosnącej w kącie placu. Żołnierze nie poczuli się spłoszeni. Mało to ludzi rozstrzelali. Jeden w tę czy w drugą stronę – nie robiło to już na nich wrażenia. Majorów, nawet pułkowników, też już rozstrzelali bez liku, ba, od święta zdarzał im się nawet generał. A raz, mieli i takie szczęście, zakończyli życie pewnemu kontradmirałowi. Słowem posiadali rozległe doświadczenie, jakiego mógł im pozazdrościć nie jeden pluton egzekucyjny sił zbrojnych obu stron konfliktu.
- Ładuj broń! – rozkazał oficer.
Załadowali.
- Gotuj broń! – wydał kolejne polecenie. I uniósł szablę wysoko ponad głowę, jakby chciał nią przekłuć niebo, albo wręcz dosięgnąć Boga, w którego już dawno przestał wierzyć, bo przecież gdyby Bóg istniał, to nikt nikogo by nie rozstrzeliwał.
Pluton był w pełnej gotowości.
- Cel! – rzucił.
Wycelowali.
Pal!
Palnęli! Jakiż to był piękny wystrzał. Strzelili tak równo, że mogło się zdawać, ze jeden strzela, a nie sześciu; znać było ich doświadczenie w tej ciężkiej profesji; oficer był z nich dumny. Jego samego też rozpierała duma, że dowodzi tak sprawną machiną zabijania. Może nawet spuchłby z tej dumy, gdyby nie to, że efektowna palba zakończyła się ...pudłem. A dokładnie - kompletem pudeł. Kule porobiły dziury w murze, ale żadna nie wbiła się w tynk bliżej niż na trzy centymetry od zastygłego w przerażeniu skazańca. Stary mężczyzna wyglądał żałośnie. Nie potrafił utrzymać na wodzy nie tylko nerwów, ale i pewnych ważnych mięśni odpowiadających z kolei za utrzymanie w organizmie efektów przemiany materii. Przeżył go więc nie tylko wstyd, on sam przeżył siebie – i to było w tym wszystkim najgorsze.
- Kompania, repetuj broń! – rozkazał nieco speszony oficer. Podrapał się po głowie, ale nie wyglądało, że go coś bardzo gnębi, to był raczej łupież niż zatroskanie niewytłumaczalnymi pudłami żołnierzy.
- Panowie, mam nadzieję, że teraz dobrze wycelujecie w tak bliski cel – oświadczył z lekką tylko nutą drwiny.
Żołnierze też nie sprawiali wrażenie skonfundowanych. Ten i ów podśmiewali się pod nosem, a nawet rzucali żartobliwymi uwagami.
- Nie trafiłem, bo tak się trząsł ze strachu, że nie mogłem wycelować… - powiedział kompanijny wesołek.
Żołnierze ryknęli śmiechem.
- No, dobrze już, dobrze. Nie pora na dowcipy! – upomniał ich oficer.
- PRZE-PRA-SZA-MY, PA-NIE O-FI-CE-RZE! – powiedzieli chórem żołnierze.
Tymczasem major zatopił się w myślach. Zastanawiał się, co jeszcze mógłby krzyknąć. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Nie dość, że wciąż żył, a myślał, że będzie już miał to z głowy, to jeszcze zawiódł go jego organizm, który dotąd sprawował się bez zarzutu. No tak, ale przecież nigdy dotąd nie byłem rozstrzeliwany! – uprzytomnił sobie i to uprzytomnienie trochę go uspokoiło. Tak, miał prawo do jeszcze jednego antypaństwowego okrzyku. I zamierzał z tego prawa skorzystać.
- Niech żyją ciemiężeni! – ryknął, choć to już nie był nawet w połowie tak efektowne, jak za pierwszym razem.
Oficer wzruszył ramionami. Żołnierze, przyzwyczajeni do podobnych okrzyków, jak do śpiewu ptaków, ładowali broń. Przez plac przeszedł leniwym krokiem czarny kot. Szedł nie zważając na żołnierzy i skazańca. A jednak, zatrzymał się i spojrzał na stojącego pod murem majora, oblizał się - aż się skazańcowi zrobiło zimno na sercu – i poszedł swoją drogą..
Gorzej, że major nie był zadowolony z okrzyku, który dopiero co wydał. Zdał mu się on nędzny, nie zasługujący na tak ważną chwilę. Poza tym brakowało w nim logiki. „Niech żyją ciemiężeni!” – zastanawiał się. Przecież to brzmi, jakbym im życzył, żeby żyli jak najdłużej i dalej byli ciemiężeni. Bez sensu, lepiej było krzyknąć coś innego, coś przeciw, a nie coś za. Właśnie, mogłem krzyknąć coś przeciwko premierowi lub prezydentowi…
- Panie oficerze… - zwrócił się z zapytaniem do kierującego rozstrzelaniem młokosa. – Czy mogę wznieść jeszcze jeden okrzyk? – spytał uniżenie.
Oficer zerknął na zegarek.
- Jesteśmy już trochę spóźnienie…. – powiedział lekko zniecierpliwiony.
Major milczał, ale jego wzrok też był uniżony.
– No, ale zaraz powinniśmy się ze sprawą uporać… Dobrze, skoro pan nalega, to proszę bardzo. Ale błagam, niech to będzie jakiś krótki okrzyk, z jasnym przekazem. Potem, kiedy muszę na piśmie zreferować okoliczności rozstrzelania, przyznaję, miewam problemy z egzegezą niektórych okrzyków skazanych. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pewien stary porucznik, jeszcze z przedrewolucyjnych roczników, krzyknął: - Niech żyje sojusz sił postępu! A przecież my też uważamy się za siły postępu, więc ktoś nie znający istoty spraw, mógłby uznać, że rozstrzelaliśmy własnego zwolennika! Ale, ale, ja tu gadam, a czas nagli. Proszę, proszę krzyczeć! – poprosił młody oficer.
- Bardzo dziękuje panie oficerze! – podziękował skazaniec.
Oficer dał mu znać ręką, żeby wreszcie wykrzyczał to, co sobie zamierzył.
- Precz z prezydentem i premierem i ich polityką, która zrodziła kryzys gospodarczy i zgniliznę moralną!
Oficer pokiwał z uznaniem głową, doceniając przekaz słowny zawarty w okrzyku majora. Uspokojony skazaniec zamarł w oczekiwaniu na kule. Czuł ulgę, bo okrzyk, który dopiero co wydał, zdawał mu się znakomity; precyzyjnie uderzający w istotę spraw. Już mógł umrzeć ze spokojem ducha, bo wypełnił rolę, którą przypisał mu los.
Już niemal czuł kule wbijające się w ciało. Już był w ogródku i witał się z gąską.
Padła komenda nakazująca żołnierzom przygotować się do strzału .
Major zamknął oczy. Trochę miał do siebie żalu za te zamknięte oczy, bo obawiał się, że jakaś zbłąkana kula może go trafić prosto w otwarte oko. To było irracjonalne, ale zamknięte oczy wydawały mu się bezpieczniejsze.
- Cel… Pal!
Grzmotnęło, huknęło… I nic się nie stało. Tylko trochę tynku dostało się w zmierzwione siwe włosy majora. Otworzył oczy. „Jakie to szczęście, że już nie ma czym popuścić w gacie…” – to była jego pierwsza myśl. „Co się dzieje?!” – to była myśl druga.
Otworzył oczy.
Żołnierze stali bezładnie. Jeden nawet sobie przysiadł na ziemi, ze skrzyżowanymi nogami, kręcił przy tym głową, jakby nie mógł uwierzyć, że znów nie trafił.
- Żołnierze! – wrzasnął major. – Co wy, do diaska, robicie?! Mam żonę, dzieci i setki podkomendnych! Co oni sobie o mnie pomyślą?! Że nawet na dowódcę plutonu egzekucyjnego się nadaję?!
Kiedy to powiedział, uświadomił sobie, jak jego słowa mogły urazić żołnierzy.
- Zmiłujcie się… - dodał.
Podszedł do żołnierzy.
- Panowie, co się dzieje?! To mi wygląda na jakąś akcję protestacyjną. Nie chcę używać ciężkich słów, ale to się klasyfikuje do uznania za sabotaż… A wiecie, ze za sabotaż można samemu wylądować pod murem.
- Tylko kto nas wtedy rozstrzela?! – kompanijny zgrywus znów pozwolił sobie na żart.
Wszelako tym razem nikt się nie zaśmiał.
Żołnierze wypchnęli przed siebie najstarszego, kaprala, żeby mówił. Tak już jest w wojsku zasada, że jak niewiadomo, co zrobić, to najlepiej spytać kaprala. Kapral wszystko wie i wszystko logicznie wytłumaczy; w ostateczności może kazać wykonać pięć razy po sto pompek, albo posprzątać koszary szczoteczką do zębów, a wtedy każdemu rekrutowi momentalnie rozjaśnia się w umyśle.
- Panie kapitanie, melduję posłusznie, że opanował nas syndrom wypalenia. Rozstrzelaliśmy już tylu zwykłych żołnierzy, podoficerów, oficerów, wyższych oficerów, a nawet generałów i jednego kontradmirała, że już nam się odechciało. Potrzebujemy odpoczynku, wyjazdu w góry, albo nad morze, chwili dla siebie, dla zastanowienia się nad przyszłością. Nie martwimy się, co się z nami stanie, gdy wygra druga strona konfliktu, bo sprawa jest dla nas naturalna – staniemy tam, gdzie teraz stoją ci, których rozstrzeliwujemy. Ale to jest oczywiste, więc, powtarzam, nad tym się nie zastanawiamy. Nasze myśli krążą wokół zagadnień egzystencjalnych, jak choćby kwestii bezsensowności naszych rozstrzeliwań. Jak długo można rozstrzeliwać ludzi, skoro to nic nie daje?! Poza tym nie widzimy w naszych działaniach niczego twórczego. Czyż bowiem destrukcja – bo czym, jeśli nie destrukcją się zajmujemy - może być twórcza?! Inni kopią rowy strzeleckie, budują umocnienia, bunkry, albo realizują się na froncie ideologicznym podnosząc nasze racje, a poniżając racje przeciwników, a my tylko rozstrzeliwujemy. Nikt nas nie szanuje, ale najgorsze, iż nikt nie docenia naszego wkładu w zwycięstwo. Frontowi żołnierze mówią o nas z pogardą „strzelcy tyłowi”. Co po nas trwałego zostaje, poza dobrze ubitym kopczykiem ziemi? Myśmy na ten temat dużo rozmawiali, w wolnym czasie, w koszarach, i doszliśmy do wniosku, iż nie zostawiamy po sobie nic trwałego. I to nas boli, panie kapitanie, paskudnie boli, prawie jak postrzał w serce.
- Ej, tam, długo będziecie gadać?! Może skończycie, to co żeście zaczęli?! Stoję tu już pół dnia… Robaki czekają… - major wyraźnie się rozkręcał. Jakiż był z siebie zadowolony. „Ale im powiedziałem...” – cieszył się z własnych słów. Przyznajmy, nie był zbyt mądry, ale za to waleczny za dwóch, a odważny za trzech; jeden z tych, których odwaga nie liczyła się ze stratami własnymi; ważne było zdobycie miasta, wsi, okopu, albo choćby lichego przyczółka, byle do przodu.
- Proszę nas nie popędzać! – zirytował się młody oficer. – W końcu kto tu rozstrzeliwuje? Pan czy my?! – upomniał majora.
- Panowie, bardzo was proszę, rozstrzelajcie jeszcze tylko tego starego majora! Człowiek prosi! Później załatwię wam urlopy i pomyśle nad wykorzystaniem waszego wysiłku do stworzeniem czegoś trwałego, ale teraz już nie możemy się wycofać. Co sobie o nas pomyśli pan major?! Człowiek czeka już pół dnia, słońce wspina się po nieboskłonie, wnet zajdzie za wieżyczkę strażniczą i będzie pora kolacji, a my się tu będziemy certolić z jednym małym rozstrzelaniem. Co powiedzą w sztabie?!
Żołnierze nie wyglądali na przekonanych.
Wysiłek wyjaśnienia sytuacji ponownie wziął na siebie kapral.
- Panie kapitanie, teraz i tak jest już po herbacie. Wzięliśmy z arsenału tylko po dwie sztuki amunicji. Co mieliśmy, to wystrzelaliśmy. Nawet jak byśmy chcieli – nie da rady.
Młody oficer otworzył szeroko oczy. Wtedy sobie przypomniał.
- Zaraz, zaraz… Mam jeden nabój karabinowy, noszę go na wszelki wypadek. Czyż ta sytuacja to nie jest właśnie „wszelkim wypadkiem”?
Pokiwali głowami, że owszem, sytuacja spełniała kryteria „wszelkiego wypadku”.
- No tak, ale kto strzeli? Mamy opory moralne…. – kapral miał wątpliwości.
- Nie ma ochotników? – spytał młody kapitan.
Nie było.
- Dobrze, w takim razie wybierzemy jednego ochotnika…
I by wybór był całkowicie przypadkowy, losowy, zaczął wyliczać, zaczynając od siebie.
- Ene, due, rike, fake, torba, burba, ósme smake, deus, deus, kosmateus, a morele baks!
Wypadło, że on, młody oficer, ma rozstrzelać skazańca.
- Trudno, skoro tak wypadło... – jęknął łamiącym się głosem
Chciał wziąć z ręki kaprala karabin, ale kapral na to nie pozwolił.
- Żołnierzu, co wy robicie?! – zdenerwował się oficer, ale nie tak bardzo, bo przecież wcale tak mu się do tego rozstrzeliwania nie paliło.
- Pan kapitan raczy żartować?! – spytał z wahaniem, kapral. – Pan nie ma przeszkolenia w rozstrzeliwaniu. Nie był pan nawet na skróconym, sześciotygodniowym szkoleniu z podstawowych zasad rozstrzeliwania! Tak zupełnie bez podstaw?! Poza tym pan chce wejść w nasze kompetencje! Jest jeszcze jedna trudność... Kto wyda komendy? Pan sam je sobie wyda? To też jest niezgodne z regulaminem!
W ich spór wdarły się trzy przeciągłe gwizdnięcia. Żołnierze zarzucili karabiny na ramiona. Oficer puścił karabin kaprala. Ten, bardzo sprawnie, zarzucił broń na ramię i wyprostował się w pozycji na baczność.
- Panie kapitanie, czy możemy się odmeldować?!
Oficer wzruszył ramionami.
- A odmeldowujcie się w... – nie skończył.
Żołnierze zabrali się i poszli. Na palcu pozostał tylko oficer i skazaniec. Siwy, zmęczony życiem major, patrzył na oficera ciężkim wzrokiem.
- I co teraz będzie? – zapytał, bo zupełnie nie wiedział, co ze sobą zrobić, skoro tamci nie zrobili z nim tego, czego się spodziewał.
- Jajecznica – stwierdził nadzwyczaj spokojnym głosem oficer.
Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości