Nadeszła wiosna 1934 roku. Już w kwietniu przestałam chodzić do szkoły. Musiałam iść do pracy - zarabiać na życie, a miałam wówczas skończone 13 lat. Bez przeszkód zostałam przyjęta do pracy na dworcu kolejowym Greczany. Nie wymagano od dzieci żadnych papierów lub charakterystyk.
Zamiatałam perony, pieliłam chwasty na torach. Brygady dziecięce kopały rowy i nosiły drewniane podkłady kolejowe. Była to bardzo ciężka praca. Wracałam do domu półżywa. Dopiero gdy nastała zima, a ziemia zamarzła, brygady dziecięce rozwiązano.
Byłam tak chuda i wysuszona, że po raz drugi w życiu nie poznawałam siebie. Z lusterka patrzyła na mnie twarz dorosłej, zmęczonej osoby, a nie dziecka. Bardzo okrzepłam, zahartowałam się, byłam w miarę silna. Zarobiłam niewiele, ale kupiono mi płaszcz, wprawdzie nie nowy, ale jeszcze w dobrym stanie. Od ojca dostałam „nowe” buty, przerobione ze starych. Wyglądałam trochę schludniej.
Dopiero późną jesienią zjawiłam się w szkole. Byłam już w następnej klasie! W czasie zimy szkoła nie była ogrzewana. Zanosiłyśmy się od kaszlu. Nadal panowały choroby, a śmierć wciąż nie miała dość.
Zbliżały się następne święta Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy je bardzo uroczyście - na kolację wigilijną zaprosiliśmy sąsiadów. Zamiast opłatka mieliśmy czarny chleb. Przełamaliśmy się nim i złożyliśmy sobie najserdeczniejsze życzenia wszystkiego najlepszego. Do samego rana śpiewaliśmy kolędy i modliliśmy się, dziękując Bogu za ocalenie.
Czuliśmy się wybrańcami losu i ludźmi bardzo szczęśliwymi. Przecież w naszej wiosce, niegdyś dużej i zamożnej, ocalało mniej niż połowa ludności. Były wioski, dalej od miasta, gdzie nie ocalał nikt. Hitler mordował ludzi inaczej. Budowanie wielkich fabryk śmierci oraz krematoriów było przedsięwzięciem kosztownym. W komunistycznym państwie, rządzonym rzekomo przez robotników i chłopów, gdzie z głośników nieustannie płynęła wesoła muzyka i słowa o szczęściu, o radości życia, nikt nas masowo nie zabijał. Ludzie umierali bez niczyjej pomocy - całymi wioskami, całymi dzielnicami w miastach.
Taki zamierzony, lub niezamierzony sposób zabijania nie kosztował nic. Kiedy głód ustał, ludzie nie szukali winnych. Byliśmy szczęśliwi, że żyjemy. A winnych przecież nie było, zwłaszcza, że o głodzie nie wolno było mówić.
Dzisiejsi historycy i badacze liczą ile to ludzi zmarło na Ukrainie. W tamtych czasach nikt nas nie liczył, ani żywych, ani tym bardziej umarłych. Wydawało się, że jest to niemal zakazane. Umieraliśmy, bo tak trzeba było, umieraliśmy planowo. Może nawet z tego tytułu ktoś otrzymał order „Czerwonej Gwiazdy”?
Całą długą zimę nasza szczęśliwa czwórka dzielnie walczyła o przetrwanie. Szczęście uśmiechało się do nas. Otóż w Płoskirowie został otwarty warsztat szewski, tak zwana artel, w której ojciec otrzymał pracę. Na razie reperowano obuwie. Za tę pracę płacono niewiele, ale chleb znowu w domu był.
Z nastaniem wiosny zaczęto szyć kobiece i dziecięce sandałki - płótniaczki, drewniaczki, a nawet męskie półbuty. Siłą rzeczy zarobki zwiększyły się nieco. Zapowiadało się, że będzie nam trochę lżej.
Mama również dostała pracę przy wydobywaniu torfu. Miała dosyć harówski w szpitalu. Była to ciężka praca, którą wykonywały wyłącznie kobiety i dzieci. Mężczyźni pełnili kierownicze stanowiska jako kierownicy, brygadziści i poganiacze.
Mama pracowała nie skarżąc się na los i jakoś wytrzymała do późnej jesieni. Jako przodownica pracy dostała nawet bezpłatnie opał na zimę. Cieszyliśmy się, że nie trzeba będzie kraść chrustu we własnym lesie. Życie stawało się znośniejsze. Sklepy przemysłowe i z ubraniami nadal nie istniały, ale na bazarze było wszystkiego pełno.