Grzegorz Wysocki Grzegorz Wysocki
280
BLOG

Czeskie numery, polscy recenzenci

Grzegorz Wysocki Grzegorz Wysocki Kultura Obserwuj notkę 3

Należę do tych setek, tysięcy (milionów?) Polaków, którzy znają i poważają nazwiska takie jak Hasek, Hrabal, Kundera, Forman czy, nie wymieniony w artykule wstępnym przez Michała Słomkę, Skvorecky. Należę do licznego grona Polaków, którzy darzą niezmierną sympatią Czechów i ich kulturę, czeską kuchnię, czeskie poczucie humoru czy urodę czeskich kobiet. I dla nas to, kochających Czechów miłością najczęściej nie odwzajemnioną, jak mniemam, kolejne pisma literackie przygotowują wciąż to nowe „czeskie numery” pism literackich – w minionych miesiącach takie numery wypuściło chociażby „Studium” i „Ha!art”, w tym roku co najmniej trzy pisma postanowiły przybliżyć nam kulturę naszego południowego sąsiada: „Opcje” (numer 1/2007, którego tematem głównym, obok czeszczyzny, było chrześcijaństwo), „Literatura na Świecie” (rewelacyjny numer w całości poświęcony Josefowi Skvorecky’emu – nr 3-4/2007, numer, jeśli się nie mylę, wciąż dostępny w sprzedaży, do czego niniejszym Państwa zachęcam) oraz „Czas Kultury” (nr 1-2/2007), przy którym to ostatnim tytule chciałbym zatrzymać się dłużej.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że z setek tysięcy miłośników „Guzikowców” czy „Samotnych”, zapewne zaledwie garstka sięgnie po ostatni numer „Czasu Kultury” – nie zmienia to jednak faktu, że potencjalnych nabywców poświęconych czeskiej kulturze numerów istnieje mnóstwo. Jak mówi w wywiadzie z Markiem Wasilewskim Jiri Ptacek w związku z zainteresowaniem Polaków czeską sztuką: „Nie jestem do końca pewien, czy czescy kuratorzy instytucji galeryjnych są gotowi prezentować polską kulturę i przedstawiać ją w Czechach. Nie chcę być sceptyczny, ale Czechów to mało interesuje. Zobaczycie, jak zostanie przyjęty „Czas Kultury” i numer o Republice Czeskiej”. Ptacek najpewniej nie ma świadomości, że „czeskich numerów” w naszym kraju dostatek – niestety, nic mi nie wiadomo na temat niebywałej, przekraczającej wszelkie możliwe normy popularności tychże numerów. Owszem, Czechów wszyscy kochamy, wszyscy zaśmiewamy się na czeskich komediach i wszyscy uwielbiamy wojaka Szwejka, ale nawet te wszystkie powody nie potrafią spowodować, by Polacy tłumnie wyruszyli do Empików w celu wykupienia całych (mikroskopijnych przecież!) nakładów pism literackich.

Co pocieszające, to to, że u nas w ogóle wychodzą pisma literackie w całości poświęcone Czeskiej kulturze – z drugiej strony natomiast brak sygnałów, które potwierdzałyby, że i nasza kultura zadomowiła się na dobre w Pradze. Michał Słomka podkreśla, że przedstawiciele czeskiej kultury przedarli się do polskiej kultury masowej: „W każdym razie w Czechosłowacji, a potem w Czechach, żaden z polskich twórców nie cieszył się i nie cieszy podobną popularnością. Obecnie ze wszystkich naszych sąsiadów właśnie Czesi najczęściej goszczą na afiszach naszych kin i księgarskich półkach. W rekomendacjach i recenzjach można nawet spotkać sformułowania „dobre bo czeskie”. Nadmienić wypada tylko, że obecność ta nie jest odwzajemniona”. W dalszej części numeru, w krótkich rozmowach Michała Słomki z przedstawicielami czeskiej kultury mającymi związek z naszym krajem, Mira Wanek (muzyk, kompozytor, autor tekstów, członek legendarnej grupy F.P.B.) zauważa z kolei: „Zawsze z wielką przyjemnością przyjeżdżam do Polski. Czechów jednak Polacy nie obchodzą, podobnie Słowacy, Węgrzy, i tak dalej. Czechami natomiast interesują się Polacy, Słowacy, Węgrzy [...] Bardzo mi za to wstyd, nie wiem, skąd się to bierze”.

„Czeski numer” „Czasu Kultury” to przede wszystkim teksty redaktora współprowadzącego, Michała Słomki, który napisał wspomniany wstępniak, oprócz tego przeprowadził wywiady z Mariuszem Szczygłem, wspomnianymi przedstawicielami czeskiej kultury oraz Jirim Ptackiem i Lenką Vitową, do tego dodać należy szkic jego autorstwa pt. „Czeska rzeczywistość w czeskim komiksie”, tekst wprowadzający do płyty z alternatywną czeską muzyką, która dołączona jest do tego numeru „CzK” („Alternatywy CZ”), krótki tekst z ciekawostkami (zatytułowany „Lentilki” – tłumaczy tutaj Słomka skąd pochodzi powiedzenie „czeski film”, a także zdradza, iż w plebiscycie na największego Czecha zwyciężył Jara Cimrman, czyli... fikcyjna postać(!) stworzona przez Jiriego Sebanka i Zdenka Sveraka, podczas gdy głosować można było tylko na osoby autentyczne) i tłumaczenia z czeskiego, które również są jego udziałem. Można by więc, nieco złośliwie, na okładce napisać: „Czeski numer Michała Słomki”, ale nie o złośliwości przecież idzie – przyjrzyjmy się pozostałym atrakcjom przygotowanym dla czytelników.

W „Czeskim azylu” Mariusz Szczygieł opowiada zajmująco o tym, w jaki sposób został „kolejnym ambasadorem czeskiej kultury bez placówki dyplomatycznej”, co spowodowało jego zainteresowanie naszym sąsiadem, opowiada także o czeskim ateizmie i stosunku Czechów do historii czy polityki, o ich życiowej filozofii oraz, oczywiście o swojej książce „Gottland”. Szczygieł wspomina również o problemie „miłości nieodwzajemnionej”, o którym pisałem już wyżej: „Ale jak się patrzy na efekty, to jest to kraj, z którego artyści są chyba bardziej znani niż polscy, kraj, z którego filmowcy mają więcej Oscarów, kraj, który utrzymał swój język, utrzymał swoją kulturę. [...] Niestety, nie dostrzegłem w Czechach takiego zainteresowania polską kulturą, jakie spotykam u nas w stosunku do czeskiej. Trochę inaczej to wyglądało w latach 70., kiedy Polska była ich słynnym >>oknem na świat<<. Ale dzisiaj nie znam młodych ludzi, którzy by się nami fascynowali. Zastanawiam się, czy młodym Czechom bylibyśmy w stanie czymś zaimponować? Myślę, że nie”. O tym, czym mają imponować (nie tylko) młodzi Czesi (nie tylko) młodym Polakom pisze z kolei Lenka Vitova („Czeska literatura to nie czeski film”) czy Klara Vomackowa („Sztuka społeczna kontra socrealizm”) – oba teksty starają się opisać jak największą ilość różnych nazwisk, instytucji i istotnych wydarzeń, nie są to jednak teksty szczególnie zajmujące i trudno po ich lekturze zapałać szczególną miłością do opisywanych zjawisk. Jeszcze bardziej krytykę taką skierowałbym do wspomnianego tekstu Słomki o komiksie czy prezentacji czeskiej alternatywy, gdzie przeczytamy przede wszystkim o tym, ile kosztują bilety na koncerty, z czego żyją młodzi muzycy i czy praca przeszkadza im czy też może przeszkadza w graniu.

Dużo ciekawsza jest rozmowa z Lenką Vitovą o czeskiej kuchni (przeczytamy o słynnych hospodach, o czeskiej kulturze piwnej, słynnych kndelikach, dziwnym napoju będącym fermentującym sokiem z winogron, egzotycznej kofoli czy rozebranych od pasa w górę kelnerkach roznoszących w knajpie piwo) czy szkic „Hej, Slovaci, jo, jo Cesi” o stosunkach między Czechami i Słowacją oraz Hany Synkovej „Czescy Romowie a odrodzenie narodowe” – wszystko to nie są jednak teksty tyczące się literatury czy kultury jako takiej, raczej są to teksty pisane z perspektywy antropologicznej, socjologicznej, co oczywiście nie stanowi w żadnym bądź razie o ich mniejszej atrakcyjności. Z prezentacji czeskiej kultury „w praktyce” sporo satysfakcji przynieść mogą również 23 strony komiksów oraz wspomniana płyta z czeską muzyką alternatywną – tego samego powiedzieć, niestety, nie mogę o zaprezentowanej w numerze czeskiej prozie, która tym razem sprawiła mi zawód. Krótkie, trzy-czterostronicowe kawałki wyszarpane z dorobku świetnego Jana Balabana czy Lenki Reinerovej nie są za grosz zajmujące, są po prostu nudne, mało oryginalne, napisane bez polotu. Z całego (niezwykle skromnego, niestety) zestawu prozaików do odratowania nadaje się tylko Jiri Kratochwil i jego „Wydarzenie z pułapką (źle napisane opowiadanie)”. Tak to czasami już jest, że źle napisane opowiadanie okazuje się najlepszym w całym tomie. Kratochwil, jak czytam u Vitovej, konstruuje, za pomocą gry fabularnej, tekst jako otwarty system – poza tym jest świetnym rzemieślnikiem prozy, odautorskie ingerencje czyni dominantą swych opowiadań i powieści, stara się znaleźć niewykorzystane dotąd możliwości formalnej budowy gatunku, jego teksty są silnie intertekstualne i przeplatane wątkami autobiograficznymi, podszyte groteską, autor nie ucieka także przed fantastyką i „dziwacznymi elementami”. Jak dla mnie, odkrycie numeru.

*

Na zakończenie chciałbym jeszcze kilka zdań poświęcić działowi recenzji i omówień, w którym tym razem, wydaje się, omawia się pozycje ważkie, by nie powiedzieć obowiązkowe w rodzaju „Rewolucji u bram” Żiżka, „Poza słowa” Dąbrowskiego, podręcznika Burzyńskiej i Markowskiego czy „Traktatu o łuskaniu fasoli”. Wszystkie teksty warto przeczytać, przy dwóch chciałbym się jednak w tym miejscu zatrzymać. Przede wszystkim pod rozwagę czytelników (szczególnie tych bezkrytycznie zakochanych w „Krytycy Politycznej”) podaję zakończenie omówienia z Żiżka dokonanego przez Waldemara Kuligowskiego: „Żiżek bez wątpienia zwrócił uwagę na wiele permanentnych przejawów nierówności i niestabilności świata, w jakim żyjemy. To się podoba, zwłaszcza w Polsce. Nie kreśli jednak żadnego planu odrębnej rzeczywistości, nie pokazuje ładu alternatywnego. Jego rewolucja, pomyślana z wirtuozerią, odbywa się w szklance wody. Tak jak kiedyś mówiono o postmodernistycznym projekcie, że to użycie ogromnego dźwigu do przesunięcia filiżanki kawy, tak dziś o historiozoficznym tandemie Lenin-Żiżek można orzec, że to próba zniszczenia murów systemu ezoterycznymi zaklęciami. Nie tyle więc towarzysz Włodzimierz Ilicz tu potrzebny, ile raczej trąby jerychońskie”.

Druga interesująca mnie recenzja to bezlitosna, momentami bezczelna krytyka, jaką obdarzyła „Ucieczki i powroty” Bernadetty Darskiej Elżbieta Winiecka. Pomijając już to, że argumentacja Winieckiej mocno wątpliwa i łatwo po lekturze tego paszkwilu pokusić się o polemikę z „Wirtualnym sado-maso” (tytuł adekwatny: tekst sado-masochistyczny, argumentacja wirtualna), szczególnie uderzający jest fragment z pierwszego akapitu tej recenzji: „Wypada jednak na początku uprzedzić: twórczość tych autorów poznałam dopiero dzięki Bernadetcie Darskiej”. O jakich autorach mowa? Ano idzie o bohaterów książki Darskiej, czyli m.in. Mariusza Sieniewicza, Joannę Wilengowską, Filipa Onichimowskiego, Ewę Schilling czy Włodzimierza Kowalewskiego. Ale już najbardziej rozbroiła mnie informacja, którą wynalazłem w notce autorskiej pani Winieckiej: otóż Elżbieta Winiecka jest adiunktem w Instytucie Filologii Polskiej UAM i – uwaga, uwaga! – „zajmuje się literaturą współczesną”. Cudowne czasy nadeszły! Wystarczającym warunkiem, by zostać pracownikiem naukowym w instytucie filologii polskiej, by zajmować się literaturą współczesną i ją recenzować jest... nie czytanie tejże literatury! Dzięki Bogu, pocieszające jest zakończenie tekstu pani Winieckiej: „Lepiej [od książki Darskiej – przyp. GW] poczytać prozaików olsztyńskich”. No pewnie! Co by się nie mógł potem przyczepić do pani zawodowych kompetencji jakichś studencina, którego nazwisko widnieje poniżej. Ale podsunęła mi pani rewelacyjny pomysł – jak tylko się nadarzy okazja, będą bronił pisarzy i poetów, o których wcześniej nic a nic nie słyszałem, których książek ani chwili nie trzymałem w ręku. Gratuluję pomysłowości.

[Przepraszam za brak w tekście "czeskich znaczków". Nieco zmieniona wersja tekstu na Witrynie Czasopism: http://witryna.czasopism.pl/pl/gazeta/1100/1248/1447/ ]

Publikacje m.in.: Dziennik, Rzeczpospolita, Ha!art, Studium, Arte, Witryna Czasopism, ARTpapier, Portret, [fo:pa], Literacje. Stale współpracuje z Witryną Czasopism, ARTpapier.pl, Studium i Wirtualną Polską.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura