Poplątały się te Święta, Wszystkich Świętych i Wszystkich Dusz Zmarłych, czyli po prostu Zaduszki. Pamiętam, że mama wspominała, że na cmentarz chodziło się kiedyś drugiego dnia listopada, bo to był też dzień wolny. Święta te zostały zredukowane po wojnie do jednego dnia wolnego i stąd to poplątanie.
Pięknie było wczoraj na cmentarzu, ciepło i słonecznie, drzewa kapały złotymi liśćmi na nagrobki pełne kwiatów i świateł. Po Mszy Świętej odprawianej przez arcybiskupa w koncelebrze, w uroczystym złotym kolorze, ksiądz w czarnej kapie po krótkiej modlitwie za zmarłych poprowadził główną aleją procesję, śpiewającą „Dobry Jezu a nasz Panie, daj im wieczne spoczywanie” i „Wieczny odpoczynek”. Na przystankach modlitwa za rodziców i dobrodziejów, za tych, którzy oddali życie za Ojczyznę, za tych którzy zginęli zamęczeni na Syberii, w Kazachstanie i w obozach śmierci, w czasie rzezi na Wołyniu, w Katyniu i w Smoleńsku…
Przypomniały mi się te Święta zapamiętane z wczesnego dzieciństwa. Rodzina wcale liczna przyjechała niewiele wcześniej z Wołynia i nie miała tu jeszcze swoich grobów. Początkowo był tylko jeden – babci, a potem obok niej spoczął dziadek. Tego dnia chodziliśmy na cmentarz dwa razy. Najpierw rano, żeby ustawić kwiaty i zapalić znicze, a drugi raz po obiedzie. I wtedy właśnie przy grobie spotykali się wszyscy, cała rodzina, wszystkie ciotki i wujkowie, kuzyni. Dzieci wypatrywały wypalonych świeczek, żeby móc zapalić nowe, starsi przyciszonym głosem wymieniali pozdrowienia, informacje i wspomnienia. Wspominali tutaj pochowanych dziadków i tych bliskich, którzy leżeli pochowani daleko. Wychodziliśmy z cmentarza zawsze już o zmroku i to był najpiękniejszy widok tego miejsca w całym roku. Cienie wielkich starych drzew, a niżej łuna światła.
To było prawdziwie rodzinne spotkanie, wszystkich pokoleń, od najmłodszego do tych minionych. Potem żywi szli razem do najbliżej mieszkających wujostwa. Wielkie „poniemieckie” mieszkanie mieściło nas bez żadnego ścisku. Przy tradycyjnym, wcześniej przygotowanym w wielkim garze bigosie znów toczyły się rozmowy o tych, którzy nie byli obecni. Nawet jednak tam, wśród samych swoich, nie padały, w każdym razie przy nas, dzieciach, te zakazane nazwy – Syberia, Uzbekistan, Kazachstan. Usłyszałam je dużo później.
Cmentarze w moim mieście w tamtych czasach były bardzo piękne. Szczególnie te stare, już wtedy zamknięte dla pochówków. Wszystkie nagrobki z czarnego granitu, ogrodzone kutymi, ozdobnymi łańcuchami. Wśród nich olbrzymie stare drzewa – i wszędzie tuje. Długo, aż do ostatnich lat, byłam przekonana, że tuje sadzi się tylko na cmentarzach. Ich zapach w rozgrzany letni dzień kojarzy mi się wciąż jednoznacznie i nie mogę się przyzwyczaić do nowej mody sadzenia ich wokół domów.
Najładniejszy był nieduży stary cmentarzyk, położony w samym środku miasta, choć nieco na uboczu, przy torach kolejowych, które miasto przecinały. Mieszkaliśmy bardzo blisko i jeszcze w czasach przedszkolnych zaprowadziła mnie tam koleżanka z sąsiedztwa. W piękny wiosenny dzień brodziłyśmy w łanach cebuliczek, które jak błękitny dywan pokrywały aleje, ścieżki i każdy centymetr przestrzeni między czarnymi, rzeźbionymi nagrobkami. Nazrywałyśmy tych cebuliczek i zaniosły do domu. Mama była wstrząśnięta – i tym, że sama się oddaliłam tak daleko (dwie, no może trzy niedługie ulice, na których w tamtym czasie samochód był wydarzeniem) z podwórka, i tym, że zrywałam kwiatki na cmentarzu. Długo tłumaczyła mi, że one rosną tam dla tych, którzy leżą w grobach i nic już oprócz tych kwiatków nie mają. Jak można zabierać im te kwiatki, które dla nich tam wyrosły?! Próbowałam się bronić, że było ich tam tak dużo, że nikt nie mógł zauważyć ubytku, i że zbierałyśmy je tylko z alei, ale mama dalej desperowała i zabroniła mi nie tylko takich wypraw, ale na wszelki wypadek i zabawy z tą koleżanką. Bardzo skutecznie wbiła mi wtedy w głowę, że cmentarz jest miejscem świętym i niczego tam niszczyć nie wolno, ani kwiatka, ani listka.
A w kilka lat później cmentarzyk został zlikwidowany. Pomniki rozebrane i wywiezione, drzewa wycięte, groby splantowane i zalane betonem, na którym postawiono jakieś okropne garaże. Byłam jeszcze za mała, żeby to oceniać. Kiedy jednak demolowano czyli likwidowano inny, znacznie większy a równie piękny „poniemiecki” cmentarz, byłam już panną kilkunastoletnią. Ten nie był położony tak blisko domu, więc nie od razu dowiedziałam się o inicjatywie przerobienia go na park. Któregoś dnia jednak zdarzyło mi się iść tamtędy i z przerażeniem zobaczyłam tę barbarzyńską dewastację, a także kości i czaszki ludzkie leżące na rozkopanej ziemi. Jakiś chłopak przechodząc kopnął jedną.
W domu, oburzona i bardzo przejęta, domagałam się od rodziców podjęcia jakichś działań, protestu, powstrzymania tego barbarzyństwa. Wymieniali się spojrzeniami, wyraźnie speszeni i zażenowani, bo nie wiedzieli jak mi wytłumaczyć, że nie potrafią ani tego powstrzymać, ani się temu przeciwstawić. Nie rozumiałam, jak można godzić się na coś takiego bez protestu, ale też i sama nie wiedziałam, jak powinniśmy zaprotestować. Tyle że nigdy nasza noga w tym „parku” nie postała, oprócz jednego wypadku. Zabrał mnie tam mój tata, żeby pokazać głaz z nazwiskiem działacza plebiscytowego, pochowanego przed wojną na tym cmentarzu. Jego grób też był splantowany, głazu jednak nie usunięto – i tak stał, jak nie wiadomo co, pomnik czy nagrobek, świadcząc o prymitywizmie, prostactwie i ohydnej obłudzie tych, którzy nami rządzili, a także o naszej bezradności, a może też i naszym tchórzostwie.
Tak jakoś nagle przypomniała mi się akcja oczyszczania Warszawy z krzyży i zniczy, którymi najbliżsi znaczyli miejsca tragicznej śmierci swoich dzieci bądź rodziców. Czy Pani Prezydent Miasta Stołecznego też widziała chłopaka kopiącego ludzkie kości na likwidowanym cmentarzu? Czy miała wtedy jakieś refleksje? Jest przecież z mojego mniej więcej pokolenia.
Za nasze wówczas tchórzostwo przyszło nam wkrótce zapłacić. Po zlikwidowaniu cmentarzy „poniemieckich” wzięto się kolejno i za nasze. W moim mieście cmentarze były parafialne, katolickie. Nie w smak widać było chować wśród krzyży miejscowych partyjnych kacyków i pomniejszych partyjnych VIP-ów, więc założono nowy cmentarz – komunalny. Na nim jednak z kolei rzadko odbywały się inne pochówki niż państwowe i trzeba było coś z tym zrobić. Nie można było przecież tak po prostu grobów, całkiem jeszcze świeżych, splantować i zalać cementem, trzeba więc było cmentarz doprowadzić do takiego stanu, żeby sam się prosił o likwidację.
Obok cmentarza, na którym leżeli moi dziadkowie, była duża pusta przestrzeń, można powiedzieć łąka, teren nie zabudowany, pozostawiony prawdopodobnie z myślą o przyszłym poszerzeniu cmentarza. Otóż ktoś postanowił – i niech mi nikt nie mówi, że stało się to z przypadku – że właśnie w tym miejscu będzie od wiosny do jesieni rozbijało się tzw. wesołe miasteczko. Strzelnice, gabinety krzywych luster i oczywiście karuzele; jedna z nich bardzo duża, na której szczególnie lubili się kręcić żołnierze na przepustce, a tych w mieście było wielu. Na wesołym miasteczku było też i piwo. Proszę sobie dodać żołnierzy, piwo i karuzelę, żeby łatwiej zrozumieć, co się działo tuż za płotem, czyli na cmentarzu. Dość szybko okazało się, że nie ma rady i mimo związanego z tym silnego wstrząsu trzeba naszych zmarłych ekshumować i przenieść na nowy cmentarz komunalny. Po prostu nie było innej rady. Czy może była? Czy znów okazaliśmy się tchórzami?
A teraz, kiedy spotwarzają naszych zmarłych i naszych bohaterów, kiedy poniewierają naszą wiarą i naszą duchowością, czy to stare tchórzostwo nie bierze i teraz góry? A może to nasza duchowość spełzła i znikczemniała? Może wystarcza nam liczman zewnętrznego blichtru, grobów wyglądających jak stragany z kwiatami? Może tym blichtrem zasłaniamy pustkę nie tych grobów, ale nas samych? W Mszy Świętej sprawowanej wczoraj na cmentarzu uczestniczyło dużo ludzi. Jak dużo jednak przyniosło na mogiły kwiaty i znicze, a ilu pamiętało, że pod nimi leżą ciała, które są święte, bo są przeznaczone do Zmartwychwstania?
Przepraszam, że tak się rozpisałam ponad blogową miarę, ale taka to już okazja, że refleksje i wspomnienia cisną się same do głowy. Pewnie i teraz nie poskromiłabym ich jeszcze, gdyby nie to, że czas iść na cmentarz i tam się pomodlić za wszystkie dusze, a najbardziej za te nie święte, które modlitwy szczególnie potrzebują.
Inne tematy w dziale Kultura