Xylomena Xylomena
139
BLOG

Kto z duchem swoim, ten go traci

Xylomena Xylomena Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

To lubię w moim pisaniu, że jak wyznaczam sobie temat, to nie wiem jakiego kształtu ostatecznego on nabierze – coś jak przygoda. Przez dotyczącą mnie skłonność do dygresji, skojarzeń i po postu różnego tempa myślenia nad poszczególnymi kwestiami. Z tym lecę jak z wodą w potoku, a za chwilę jakbym wpadła na dno morza, w którym dobór słów, żeby to wszystko było zrozumiałe przynajmniej dla mnie - o czym to jest i co ma z tego wynikać – idzie mi tak opornie, jakbym już miała nie wypłynąć/niczego nie wyrazić. Szaleństwo? Spokojnie, to jeszcze nie o tym, tylko takie obnażenie fałszywego obrazu o człowieku, jaki można sobie wyrobić, czytając jedynie to, co napisał, że oto np. jest pewny swoich poglądów i bez potknięć w nadaniu im wyrazu. No nie właśnie. Kto jest, to jest, a moje zbieranie myśli potrafi iść bardzo ciężko.
Czy podobnie bywa z odbiorem mówcy i można nie zauważyć trudu jaki poniósł dla wysłowienia się, użycia jakiś słów dla dokonania relacji ze swych uczuć, stanu umysłu, czy czegokolwiek? Co widzialne, to widzialne i gdy ktoś tego nie widzi, że drugi się jąka, czy powtarza, zawiesza głos, drży, czerwieni itd. to musi być po prostu bardzo poza uczestniczeniem w komunikacji (kierować swe zainteresowanie gdzie indziej) lub z dysfunkcjami, które mu takie obserwacje uniemożliwiają. Jednak ja mam na myśli tak duży trud, że żadna widzialna przeszkoda już nie zostaje i słuchający musiałby już tylko dokonać zawierzenia o owym wysiłku, gdyby to ów był przedmiotem rozmowy. Na podobieństwo mówienia o bólu lekarzowi.
I odpowiedź też można by znaleźć w tejże analogi. Gdy mówić do takiego lekarza, który zna tą dolegliwość, nie będzie prowadzić żadnego śledztwa, czy ktoś mu mówi prawdę, czy nie, nie zaneguje problemu, tylko przystąpi do udzielania pomocy. Gdy mówić do takiego, który takiego bólu nie zna, ani nawet nigdy go o nim nie uczono nie da wiary słowom i żadnej pomocy na samą prośbę nie udzieli.
Kiedy już sama mam przeświadczenie, że to jest możliwe, żeby czyjegoś trudu mówienia nie widzieć, a takie właśnie mam, gotowa jestem wierzyć i tym relacjom o owym wysiłku, które ze zdobytym przeze mnie doświadczeniem się nie pokrywają. Bo na cóż ktoś miałby mi o nich mówić? Tak pamiętam z kazania pewnego nieżyjącego już proboszcza, wyznanie, że odczuwa fizyczny ból  i gorąco podczas każdego czytania Ewangelii na mszy, na podobieństwo znalezienia się w płomieniach. Nie znalazłam powodu do wątpienia w to doświadczenie. Zastanawiałam się tylko, czy to reguła dotycząca każdego księdza w kościele. Ale nie na tyle mocno, żeby jakiegokolwiek drugiego o to zapytać. (I całkiem możliwe, że to pod wpływem tego kazania miałam też kiedyś sen o tym księdzu, że jest on w postaci diabła, dalej jako ksiądz, i mijam go na ulicy jak gdyby nigdy nic, bo jest to już taki świat, w którym wszystkie diabły są widzialne, a jedyne czym umiem się dziwić są jego rogi, dlaczego są ze skręconych włosów, gdy całe życie bazowałam na jakiś obrazkach, że powinny być niczym u zwierząt.)
Tym niemniej chcę dać jeszcze przykład z własnego doświadczenia, gdzie tkwi źródło mego przeświadczenia, że można być niewidzialnym w trudzie mówienia. Bo jak nie lubię czytać o samej teorii - że coś dotyczy ludzi tak, tak, tak i dziękuję za uwagę - bez słowa, skąd się takie czy inne twierdzenie bierze (mam takie przekazy za fałszywie pojęte obiektywizowanie zagadnień – formą, zamiast istotą, a zasadniczo za brak szacunku do czytelnika, do jego potrzeby poznawania), to i staram się czegoś takiego nie oferować. Jednak nie każda historia jest łatwa do wykorzystania jako sprawozdanie/świadectwo z uwagi na inne osoby, których też dotyczy. Żeby nie wiem jak najoględniej przedstawiać czyjś udział, to jednak wychodzi charakterystyka, z którą dana osoba może się nie zgadzać, a zasadniczo nie życzyć najmniejszej wzmianki o sobie. To jak ja mam to zrobić? Użyję pojęcia – Osoba.
Działo się to wcześniej, niż wspomniane publiczne wyznanie księdza o doznaniach towarzyszących czytaniu przez niego Ewangelii. Żadnych dat w tej materii nie odnotowywałam, ale po prostu na msze jeszcze nie chodziłam. A zwracam uwagę na chronologię tylko przez wzgląd na tych, którzy by chcieli dojść do jakiegoś wynikania, jednej historii z drugiej, przez wspólny element w postaci Ewangelii, ale też ani trochę nie twierdzę, że coś takiego w ogóle tu zachodzi. Nie mam takiego znawstwa, żeby to ocenić.
Byłam po trzydziestce. I postaram się zawęzić opis do siebie, a nie okoliczności – a dlaczego tak. Sfrustrowana, przemęczona, rozgoryczona i z narastającym poczuciem bezradności, że ja już niczego w swoim życiu nie potrafię zmienić na lepsze, gdy dzieje się coraz gorzej i trudno mi już wypatrzeć kogokolwiek, kto by się liczył z moją wolą, czy tylko miał wzgląd na jakieś moje potrzeby. Raczej dokładnie przeciwnie. W czym jestem odsłonięta, że pragnę, to właśnie jest poddawane ostracyzmowi, a nawet odbierane. 
Gdy nie zdołałam już wymyślić żadnego kroku na ten impas, w czym położyć nadzieję, zapadłam się w wielki rachunek sumienia nad swoim życiem – gdzie ja popełniłam błąd, że ono jest aż tak żałosne, iż nie otrzymuję od ludzi żadnej informacji zwrotnej o swoim znaczeniu, poza tym, że jestem balastem. Z jakimi innymi ludźmi bym do takiej roli życiowej nie doszła, kogo odtrąciłam kogo skrzywdziłam, o kogo nie dość się starałam, albo dlaczego w ogóle postawiłam na wiązanie się z mężczyznami (nie raz). Jednak w żadnej konfiguracji tak tropione błędy nie chciały być funkcjonalne – jak je naprawić. I zostawałam ze swoim  poczuciem bezradności i niemocy, co zaczęło mnie przyprawiać o coraz częstsze napady płaczu, aż do żalu za grzechy wszelkie, które widzę i których nie widzę. Bo chociaż nie byłam osobą interesującą się Kościołem i religiami, to różne doświadczenia w ciągu życia pozwalały mi wierzyć w Jezusa z łatwością.  Tak czy inaczej wszystko pokazywało, że jestem na drodze do depresji i że niedługo z tego łóżka i płakania nie wyjdę.
Ale to nie depresja mnie wówczas dopadła, ale coś, czym musiałam się zacząć martwić o wiele bardziej, niż traktowaniem przez ludzi. Czy to z niedotlenienia mózgu od wielogodzinnych płaczów, czy z niedożywienia lub czegoś zgoła nieuchwytnego, zaczęła mi się skracać pamięć. Szybko i systematycznie każdego dnia, aż mojemu ciału dało to coś w rodzaju poczucia czasu, kiedy ja ją ostatecznie stracę, za ile dni. Wpadłam w panikę, że mój czas do stania się roślinką jest policzony, i już nie płacze mi były w głowie, przed którymi odruchowo się powstrzymywałam, ale znalezienie odpowiedzi, jak to zatrzymać. Zaczynając od ustalenia, co to w ogóle jest, co mi dolega i czy sama mogę coś z tym zrobić.
Łóżko poszło w odstawkę i wpadłam w trans wzmożonej produktywności w domu (ferie zimowe, więc nawet kursowanie z dziećmi do szkoły wypadło). Sprzątanie, pranie, prasowanie na okrągło. Ale byłam w stanie coraz mniej robić, ponieważ coraz szybciej zapominałam, do czego zmierzam w danym momencie. Wiedziałam, że wysiada mi pamięć krótka, bo znałam to rozróżnienie i nie miałam żadnych problemów ze wspomnieniami i tożsamością.
Jednak, co innego wiedzieć, a co innego doświadczać, czym są te granice i z jakim poczuciem zagrożenia są związane. Żeby przejść z pomieszczenia do pomieszczenia musiałam zacząć używać tricku polegającego na powtarzaniu sobie w myślach, dokąd idę. Straciłam zdolność czytania. Najpierw tylko zdań złożonych, bo nim doszłam do końca zapominałam, co było na początku. A potem już ze wszystkiego wynikał mi tylko bełkot bez znaczenia. Ale nie to, żeby ta moja nieprzeczytalność była do zademonstrowania, ponieważ pamięć długa nie miała najmniejszych problemów z identyfikacją słowa pisanego i byłam w stanie nawet całkiem poprawnie intonować tekst, według znaków interpunkcyjnych. W tym czułam się iście jak cymbał brzmiący.
Z rozumieniem słowa mówionego było lepiej, ale pod warunkiem, że znajdowałam odniesienie do mnie. Gdy usiłowałam rozumieć coś abstrakcyjnego, jak wiadomości w telewizji, to sens wypowiedzi ludzi stał się dla mnie nie do uchwycenia, zbyt odległy. Patrzyłam na prezenterów jak na nakręcone kukły, które nie wiedzą, po co mówią i o czym. Ze sprawdzaniem tego na filmach dałam sobie spokój, bo nastał jakiś czas horrorów, z których wyłapywałam sens tylko najbardziej fatalistycznych zwrotów, z tym kluczem kontaktowym, że da się je zaadresować do mnie. Podobną percepcję złapałam wobec tekstów piosenek, że jak upiorne i w drugiej osobie, to do zrozumienia; aż zaczęłam słyszeć ponaglającą mnie pogróżkę w refrenie przeboju tamtego czasu: „Nic naprawdę, nic nie pomoże, jeśli ty, nie pomożesz dziś miłości”. Bardzo prosto - mój czas był rzeczywiście tą nieumiejętnością skracany, a i owo ostatnie dziś w końcu nastało.
Poprzedzone lękami przed tak prozaicznymi czynnościami życiowymi, że kiedyś do głowy by mi nie przyszło, że tego lub o to można się bać. Bałam się kierować wzrok w lustro, bo nie rozumiałam, dlaczego ja mam taką twarz, a nie inną. Byłam w transie galopady myśli, jak wyjść z matni i nie zostawało mi żadnego miejsca na czucie, nie miałam nawet cienia życzliwości do własnego wyglądu, więc zaczęłam się go bać, jak czegoś na wskroś obcego, niezwiązanego ze mną.  Momentami uważam, że mogę mieć Alzheimera, ale ja identyfikowałam twarze, rozpoznawałam dzieci i wszystkich w domu, tylko zaczął mnie nękać lęk wobec nich, że ja nie rozumiem, po co oni wszyscy są i czego chcą ode mnie, na co czekają, do czego w ogóle służy istnienie ludzi. Bałam się już wszystkich, bałam się własnych dzieci, które niczego nie zauważając przytulały do mnie, układały przy mnie do snu. Jednak jednocześnie byłam też krytyczna wobec tych wszystkich emocji i dysfunkcji, i rozmyślałam jak zapewnić dzieciom bezpieczeństwo przed taką wersją mnie, która może zupełnie stracić kontrolę nad sobą, świadomość siebie.
Jednym z pomysłów zabezpieczenia ich  przede mną było podcięcie sobie żył. Ale mój lęk był zbyt duży, żeby to przeprowadzić. Cierpiałam już na bezsenność i moje poczucie zdychania i cucenie z każdej sekundy snu jakimiś samoistnymi spięciami elektrycznymi w głowie, dawało mi doznania tak ohydne, jakbym umierała do życia. Zdołałam się jedynie do tego przymierzyć, bo obłędna myśl, że zafunduję sobie samobójstwem takie zapętlone umieranie do końca świata, skutecznie mnie od tego odstręczyła.
Czy szukałam w tym wszystkim pomocy ludzi? Jak najbardziej. Do tego zmierza ta moja relacja, bo w całym tym szaleństwie i zaburzeniach pamięci, ja jeszcze ciągle umiałam mówić. Nawet w tym ostatnim dniu. Zdaniami prostymi, z jednym podmiotem i orzeczeniem. Z zapominaniem wątku, co przed chwilą powiedziałam i co zaplanowałam powiedzieć, ale z sensem w każdym zdaniu bieżącym.
Prosiłam o pomoc w dowiezieniu do lekarza. Mówiłam, że dzieje się ze mną coś złego. Tłumaczyłam, że sama już nie jestem w stanie nigdzie dojść. A byłam potraktowana jak ktoś dybiący na dobrą reputację wymyśleniem sobie choroby psychicznej, odpytywana z objawów, w czym poddałam się po kilku kontrach ich racjonalizowaniem, że to wszystko jest normalne i naturalne, więc powinnam się cieszyć, że właśnie dojrzewam... Jakby tego było mało Osoba zidentyfikowała mnie jako kogoś gotowego na dyskusję religijną. Zapytała - kim jest dla mnie Jezus Chrystus. Nie długo to ważyłam w myśli, że ja już nie mam dla kogo się Go wyrzekać. Gdy odpowiedziałam, że Bogiem, Osoba zrobiła pobłażliwą minę, jakby zobaczyła ułomną na umyśle, zmusiła do sztucznego śmiechu i już nie chciała dyskutować o niczym.
Jeszcze tej nocy umarłam. Używam takiego określenia, bo właśnie tak o tym doświadczeniu myślała moja świadomość, tak je odbierałam. Ale nim do tego dojdę, chcę też wspomnieć na to, że w mojej galopadzie myśli towarzyszącej traceniu pamięci, moja różna wiedza tzw. naukowa (bo dotycząca chorób), bardzo szybko ustąpiła pola w szukaniu rozwiązania problemu w odtwarzanych naukach Jezusa. Co sobie tłumaczyłam tym, że muszę to jakoś czerpać jeszcze z okresu chodzenia do kościoła w dzieciństwie. Było to dziwne przeorywanie także co do metody, bo jakbym jednym fragmentem starała się znaleźć rozumienie drugiego, uczepiać poszczególnych słów w różnych występujących kontekstach, co potęgowało wysiłek intelektualny, ale prowadziło do niczego. A usiłowałam zrozumieć słowa: „Kto z duchem swoim, ten go traci”, bo właśnie tych się uczepiłam, że mówią dokładnie o tym, czego doświadczam – upadam na duchu. Moja wyobraźnia nie radziła sobie z wytworzeniem żadnych desygnatów, które mogłabym przetworzyć na działanie – to jak mam stanąć w opozycji do swojego ducha, a zasadniczo, czym jest moje poddaństwo własnemu duchowi, o co tu chodzi.
Umierałam z ogromnym lękiem – pozwolę sobie utrzymać to określenie, bo nawet jeżeli był to tylko sen, to tak niezwykły... Nie, dla mnie to nie był sen, choć takie podejście bardzo by mi uprościło przekaz bez robienia z siebie dziwoląga większego, niż ludzki gatunek przewiduje.
I w takim lęku swoją śmierć odkryłam - fakt, że już ciała po prostu nie mam. Byłam tylko wzrokiem bez żadnej postaci i możliwości wykonywania ruchów. A to, co miałam do oglądania, było niebem. Wystraszonym i przelękłym, ze zbitymi chmurami, choć nie od razu się połapałam, że to coś równego z moimi emocjami. Dopiero w miarę pojawiających się zmian, które współgrały z moją uwagą odczułam swoją więź  z niebem. Drżące rozchodzenie się chmur z moim uspakajaniem się, bezchmurne niebo z odprężeniem i wreszcie rozświetlone z uśmiechem. Czułam się w centrum uwagi i tak kochana, że już bardziej się nie da. Aż zrobiło mi się głupio, czemu ja tak bałam się śmierci i czego w ogóle przez całe życie? Na to przed mój wzrok podfrunęła Ewangelia, otworzyła się i przewracała swoje strony w miarę mojego czytania.  Co do treści raczej niczym nie różniąca się od papierowej, którą znałam w życiu cielesnym. Ale co do mojego jej rozumienia różniąca się wszystkim, bo nie było w niej już nic niezrozumiałego dla mnie. Rodowód Jezusa, od którego Ewangelia się zaczynała ujął mnie samym odkryciem, że już go rozumiem o czym mówi. W miarę lektury rozbrajały mnie ujawniające się przede mną dowcipy i poczucie humoru. Ale ten ton stopniowo się zmieniał w coś dramatycznego odnośnie ludzkich wyborów. Rozumiałam, jak są nieświadomi w ściąganiu na siebie nieszczęścia, jakimś fatalnym postępowaniem. A kiedy doszłam do tego, że nie mają żadnej szansy na dobre zakończenie, bo nie mają kogokolwiek, kto by im powiedział, co robią źle, nie byłam nawet w połowie owej  lektury. Nie byłam w stanie znieść już niczego więcej. Odczułam niepohamowaną chęć wytłumaczenia ludziom, co robią, przemówienia do nich, a już szczególnie przez wzgląd na własne dzieci, i znalazłam się z powrotem w ciele. Gdy to odkryłam doznałam dyskomfortu, jakby niebo się na mnie obraziło i odepchnęło od siebie.  Jakoś nie zastanowiłam się, że aby do ludzi mówić trzeba mieć ciało. A pożytku z tego wyszło tyle, co nic, bo w ciele już niczego nie pamiętałam, co ja takiego chciałam ludziom wyjaśniać o Ewangelii.
Tylko tyle, że ów strach o ludzi wyleczył mnie z obłędnych lęków o siebie, niefunkcjonalności pamięci krótkiej, na powrót stałam się pisata i czytata, i jeszcze postanowiłam dać sobie wycisk ruszeniem do szkoły, z braku lepszych pomysłów na rozwiązanie zagadki, czym jest występowanie przeciwko własnemu duchowi.
Co by się stało, gdybym Ewangelię w niebie przeczytała do końca? Coś ostatecznego dla mnie, czy dla ludzi? Pojęcia nie mam. Myślę jednak, że nie tylko ja to miejsce (stan?) poznałam i że do owego przeczytania zawsze jeszcze ktoś dojść może, kogo los ludzi nie wzruszy.  
Natomiast z perspektywy dwudziestoparoletniej od tego doświadczenia, ale i nie tylko tego, żadnego objawienia u ludzi nie zaliczyłabym do dowodów świętości. I na kartach Ewangelii (nawet gdy ją czytać u ludzi), próżno takich szukać, bo i Jezus nie przyszedł do świętych, tylko do grzeszników. Dlaczego objawienia miałyby robić coś innego, niż Bóg, jeśli od Boga pochodzą? Apostoł Piotr dostaje objawienie stołu z wszelkim jadłem, gdy próbuje wrócić do przepisów starotestamentowych w tym względzie. Pawła dochodzi rozżalony głos ze światłości z nieba, gdy jest zawziętym mordercą chrześcijan, a sam nawet żadnego chrztu nie ma, co nie przeszkadza Jezusowi w wyznaczeniu mu posłannictwa na odkupienie.  Dlatego uważam, że człowiek objawieniem jest wyprowadzany z grzechu i tylko z  grzechu. Tzw. żywoty świętych (historie spisywane) z objawieniami, które nie pokazują tego kontekstu, czym ten święty najpierw przeskrobał, gdzie zbłądził, że Duch Święty musiał go doświadczać objawieniem wskazującym, gdzie jest granica, nie mają w sobie nic poznawczego, a niektóre wręcz zwodzą, gdy sugerują, że jakiś święty to w nagrodę za swą pobożność dostąpił objawienia. A niby po co świętemu objawienie, jakby nie wiedział, którędy droga?

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo