W czasach nie tak znowu odległych, kiedy jeszcze nikomu nie śniła się demokracja, prowokacja była doskonałym sposobem zwalczania poglądów odmiennych od słusznych. Nie chodzi tu o prowokacje wyrafinowane, te ukorzenione w carskiej ochranie. A o najprymitywniejsze – esbeckie, okresu schyłkowego.
Metodami tymi usiłowano zakłócać wszelkie przejawy życia niezgodne z oficjalnymi kanonami. Te, nad którymi partia postępu nie sprawowała satysfakcjonującej ją kontroli. Tak było i z wykładami Towarzystwa Kursów Naukowych i z manifestacjami opozycji...
Wygładało to mniej więcej tak:
Na otwartym spotkaniu obowiązkowo pojawiali się osobnicy pyskaci a natarczywi. Niekoniecznie musieli być funkcjonariuszami tajnych służb, kwalifikacjami całkowicie wystarczającymi była wierność i oddanie partii.
„Polacy nie potrzebują pana! Panie Kuroń, pan jest bankrutem politycznym!” – pokrzykiwali.
„Czy pan aby nie jest Żydem, panie profesorze Goldfinger?”- dociekali grzecznie.
„Kto opłaca antypolską działalność, tego pożal się Boże, księdza Zieji?”- ciekawość ich nie miała granic...A, gdy to nie starczało, stawali się bardziej natarczywi: „Do kruchty klecho, nie polityki!!!”
I wcale nie przeszkadzało im to, że tematem wykładu był okres NEP-u w bolszewickiej Rosji, czy aktualna nowelizacja konstytucji. Zlecenie nie polegało przecież na merytorycznym udziale w sporze - to stanowczo przerastało ich możliwości. Ich marzeniem było wzbudzenie agresji uczestników spotkania. Choćby jednostkowej.
Najlepiej takiej, aby nazajutrz w „Trybunie Ludu” mógł pojawić się natchniony artykuł piętnujący oponentów. Oczywiście en masse.
Z obowiązkowymi listami od oburzonych czytelników: specjalnie zadaniowanych obywateli z resortu; kpt. Kajzera i por. Bisnetusa oraz poczciwego pana Zbyńka z Głogowa.
Starsi pewnie jeszcze pamiętają te praktyki, a młodszym, zainteresowanym funkcjonowaniem opisywanego mechanizmu dzisiaj, polecam ostatni wpis pani Renaty Rudeckiej – Kalinowskiej: Zadziobywanie eleganckie i nieeleganckie
Koniecznie z komentarzami.:)