Pisząc te parę postów wspominkowych o latach 80-tych oprócz pamięci opierałem się na znanym skądinąd forum www.forum.80s.pl. Portal jest skarbnicą informacji o czasach minionych i przyjemnie mi czyta się te wspomnienia. No bo to w końcu czasy (mojej) młodości. Ale do rzeczy. Kiedy zaglądałem tam, by przypomnieć sobie to i owo o zespole ZOO, okazało się że jeden z uczestników forum, to Krzysztof Marzec gitarzysta tej grupy, osoba zaznajomiona z realiami szołbiznesu[1]. Nie mogłem oprzeć się pokusie zacytowania tutaj kilku co smakowitszych tekstów.
Na przykład porównanie realiów naszych i tych zachodnich wygląda co najmniej ciekawie: Z Kajagoogoo spędziłem upojnych 18 dni jako tłumacz (mój brat[2] organizował trasę) i nie pamiętam akurat kłopotów z perkusją[3], tylko z potwornie upierdliwym Tour Managerem (Bóg go skarał bo dostał zapalenia wyrostka i operowano go w mieście Kielce - szok dla Angola!) i z dwoma 8-mio śladowymi magnetofonami, które dawały część brzmień i nie chciały się zsynchronizować, były dyskretnie zasłonięte kocykiem, żeby publiczność nie wyczaiła ściemy. Pamiętam drugiego basistę - Johna, który wspomagał Beggsa, gdy ten śpiewał i się zadziwiłem, że ktoś może tak wymiatać będąc tylko takim wynajętym muzykantem, biednym i zupełnie nieznanym. Jak widać zachodnie gwiazdy stosowały czasami jakieś sztuczki, ale mimo to umiały grać, co Marzec dobitnie podkreśla: Kapele z różnych stylów i półek a miały jedną wspólną cechę: grali na żywo i stroili jak żadna polska kapela, nawet ta najlepsza. I to nie tylko chodzi o sprzęt, ale o umiejętności. Czytając takie słowa, człowiek zaczyna wierzyć w powiedzenie, że „polska muzyka rockowa nie była ani polska, ani rockowa, ani nawet muzyka”.
Szpitalne kłopoty zagranicznych muzyków nie były jedynymi problemami, z jakimi mogli się oni zetknąć: Iron Maiden, który był jednym z pierwszych wielkich zespołów, jakie zawitały u nas w najgorszym kryzysie i ciągnęli ze sobą całą wałówę, włącznie z mlekiem i pieczywem, bananami i winogronami i była lekka afera, gdy chcieli kupić mięso a ja mogłem im dać tylko 1.5 kg wołowego z kością z mojej kartki żywnościowej. Niezła skucha.
Zostawmy rozterki zagraniczniaków. Przypatrzmy się bliżej doli muzykanta. Na początek powinien sobie kupić jakiś instrument. Jak łatwo się domyślić w czasach, kiedy średnia zarobków nie sięgała nawet 50 dolarów, nie było zbyt wielu sklepów, gdzie mogliby się udać. Dawno temu jedyną możliwością kupna na Zachodzie była firma Bem (matka Ewy i braci) w RFN-ie. Ja tam kupiłem swojego pierwszego Strata, z tym, że była to sprzedaż wysyłkowa i gitara, mimo, że brzmiała genialnie, to niestety miała przekoszony gryf i wymagała osobnego strojenia do różnych pozycji na gryfie. Sprzedałem ją właśnie w Rosji za ciężkie pieniądze poprzez kolegę muzyka. Jak się tam grało, to dostawało się kasę w rublach transferowych, które wymieniało się na dinary jugosłowiańskie - jedyne, które były wymienialne na dolary. Rosjanie nie mieli jak wyjeżdżać na Zachód i byli głodni wszystkiego. Jak grałem dyskoteki na ss Stefan Batory, to w Leningradzie sprzedałem wszystkie stare i nowe single, jeansy i buty a płyt miałem setki z amerykańskich gratisów. Nigdy potem nie jadłem tak dużo kawioru!
Gitarzysta ZOO próbuje wyjaśnić, dlaczego niektóre płyty miały nakłady maleńkie, a niektóre wręcz przeciwnie. I można chyba uwierzyć, że winna jest trywialna socjalistyczna mizeria: Nie wiem jak robiły to inne zespoły, ale ja załatwiłem single w Tonpressie po znajomości - kolegowałem się bowiem z szefem. A dziwne nakłady były spowodowane przydziałami masy potrzebnej do tłoczenia krążków - wszystko bowiem było kiedyś reglamentowane, a jak państwo miało wydać na import jakieś dewizy, to robiło olbrzymie trudności. Więc ta wytwórnia, która dorwała się do masy to miała masę płyt, często leżących potem długie lata na półkach.
No dobra, muzyk ma już instrument, nagrał hiciora i chciałby na tym zarobić. Nie napiszę, że wtedy robiło się karierę trudniej (bo pewnie to nieprawda) ale prosto nie było: Nasz pierwszy wokalista - Staszek miał szerokie znajomości, (…) załatwiał wszystko - i nagrania i koncerty w dziwnych miejscach. Przede wszystkim załatwił sobie kategorię „S” jako wokalista-solista i dostawał za koncert dwa razy tyle, co wszyscy pozostali członkowie zespołu. Wtedy były sztywne stawki za recital i pół-recital i trzeba było, w miarę możliwości tłuc jak najwięcej koncertów.
Wielka kariera i „wielkie” zarobki. Kiedyś pewnie pieniądze były mniejsze, choć nie było na przykład niewolniczych kontraktów[4] - wszystko zostało sztywno opisane w tabelkach: Stawka nie zależała od nakładu - była sztywna: Tonpress płacił za minutę nagrania, czasem płacono za ślad, magnetofony były 16-to śladowe, więc za bardzo nie było jak kombinować, bębniarze mieli lepiej bo nagranie instrumentu zajmowało więcej ścieżek za jednym zamachem, inni muzycy mieli przechlapane bo musieli dogrywać kolejne partie żeby wyjść na swoje a tłok na taśmie był okropny :). Najlepiej było być kompozytorem a zarazem muzykantem z powodu tantiem...
I na koniec: Poprzedni wpis zakończyłem informacją, że ZOO dorobiło się o wiele większych hitów niż „Na drzewie”. Oto wyjaśnienie: (…) nie wiem czy wiecie, ale ZOO grało w wielu piosenkach dziecięcych i to popularnych. Pierwszą był Pan Tik-Tak, potem - Zając Poziomka, Każdy ma jakiegoś bzika, Mydło, Zęby a ostatnią - Fasola. Kto z nas nie pamięta „Ja jestem pan TikTak…”? No to tym Tik-Takiem był właśnie Krzysztof Marzec.
[1] Trudno na to coś użyć ogólnie przyjętej nazwy angielskiej.
[2] Chodzi o Andrzeja Marca z Pagartu, który w owych czasach znany był z organizacji tras zachodnich gwiazd.
[3] Ktoś na forum spytał się, czy elektroniczne perkusje sprawiały kłopoty, i to właśnie odpowiedź.
[4] W jednym z wywiadów Nosowska opowiadała np, jak muzycy Hey mając milionowe wyniki sprzedaży, głodni kłócili się o zupkę błyskawiczną, bo w nieświadomości podpisali kontrakt, który w zasadzie pozbawiał ich pieniędzy.
Inne tematy w dziale Kultura