Prezentujemy obszerne fragmenty książki "Zamach na prawdę" Małgorzaty Wassermann i Bogdana Rymanowskiego. Dziś kolejny odcinek o tym, jak wyglądało tło konfliktu o słynną "wannę Wassermanna"...
Jeden z przyjaciół ojca znalazł działkę na Bielanach i rodzice zdecydowali o budowie domu. Znajomy prawnik polecił zaufanego wykonawcę. Tata podpisał tak zwaną umowę pod klucz i ustalił kwotę do zapłaty. Spędzał całe tygodnie w Warszawie, był tak zabiegany, że nie miał czasu nadzorować prac. Poza tym – myślał – skoro wykonawca był polecony, nic złego stać się nie może. To był pierwszy błąd, bo niektórym trzeba codziennie patrzeć na ręce.
Nic się nie działo do chwili, gdy wykonawca zaczął mieć pretensje, że rodzice zalegają z wypłatą.
To była nieprawda. Właściciel firmy budowlanej przyjeżdżał do mamy i domagał się kolejnych zaliczek, za które miał kupować materiały. Oczywiście mama je dawała. To drugi błąd, bo dostawał pieniądze, zanim wykonał pracę.
Rodzice wprowadzili się w 2000 roku i zaczęły się kłopoty. Mama włącza żelazko i wysiada prąd. Jest cała masa usterek: dach przecieka, nie domykają się drzwi, ściany nie trzymają pionu, sufity poziomu. Rodzice zgłaszają to wykonawcy, ten przysyła swoich ludzi, coś tam grzebią, ale nic się nie zmienia. Wtedy jeden z robotników bierze ojca na stronę i ostrzega, by uważał, bo „mieszka na bombie”. Rodzice wzywają biegłego elektryka i zlecają przegląd instalacji. Miesiąc przed zakończeniem prac wykonawca podnosi cenę o 100 tysięcy, bo – jak twierdzi–„źle się obliczył”.Kiedy do zapłaty zostaje ostatnia rata w wysokości 37 tysięcy, ojciec stawia wykonawcy warunek: „Panie Januszu, jeśli biegły stwierdzi, że wszystko z instalacją w porządku, dostanie pan pieniądze”.„To ja tych pieniędzy już nie zobaczę” – odpowiada wykonawca.
Sprawa wchodzi w nowy etap. Robotnicy pewne rzeczy naprawiają, inne uszkadzają. Kiedy ojciec pyta, dlaczego to robią, jeden mówi: „Bo pan nie płaci”. „Jak to nie płacę?! Mogę pokazać pokwitowania”. Okazało się, że to wykonawca nie wynagradzał robotników.
Zaczynają się ordynarne groźby. Wykonawca żąda natychmiastowej wypłaty, bo „nie z takimi sobie już radził”.Grozi nam urzędem skarbowym. To było pudło, bo wszystkie dochody rodziców były legalne. Mama rozkręciła firmę i zarabiała tyle, że rodziców było stać na taką budowę. „Jeszcze się taki nie narodził, kto by ze mną wygrał. Jeszcze pan pożałuje!” – grozi ojcu budowlaniec.
Nie lepiej było dać mu te pieniądze, wyrzucić na zbity pysk i mieć święty spokój?
Biorąc pod uwagę medialną burzę, pewnie tak. Ale pan nie znał mojego ojca. Jemu nie chodziło o pieniądze. Nie mógł zaakceptować tego, że ktoś chce go bezwstydnie oszukać. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie doświadczył. Zdecydował, że nie ulegnie szantażowi.
Wkrótce okazało się, że instalacja elektryczna nie jest uziemiona, również ta przeklęta wanna. Może więc porazić prądem i doprowadzić do nieszczęścia. Ojciec wzywa wykonawcę, by ją naprawił, bo strach tak mieszkać. Robotnicy znowu coś tam grzebią, ale nic się nie zmienia. Biegły elektryk radzi nam, by zawiadomić prokuraturę. Wykonawca nie tylko nic nie naprawia, ale w dodatku przedstawia fałszywy protokół odbioru.
I w tym momencie rozpoczyna się medialna komedia pod tytułem „Wanna Wassermanna”, a z ojca śmieje się pół Polski...
(ciąg dalszy jutro)