1. Egoizm to:
- - lekceważenie skutków własnego postępowania dla innych
- - przekonanie, że inni powinni zachowywać się tak, jak my uważamy, że powinni
2. Miłość do samego siebie to traktowanie siebie jak "dziecka" zasługującego na miłość i potrzebującego miłości.
Egoizm i miłość do samego siebie mylnie były, są utożsamiane ze sobą. Przekonania wartościujące i narracyjne - tzn. opinie i wyjaśnienia rzeczywistości brały się głównie z przestrzeni religijnej, a ta podlegała rozmaitej ewolucji i oddziaływaniom.
Człowiek w swoim istnieniu zależy od innych. Miało to szczególny wymiar w przeszłości gatunku ludzkiego, której to przeszłości nie można pominąć, bo ona się odcisnęła na naszych "mechanizmach mentalnych", sposobach odczuwania, reagowania, postrzegania. Człowiek jest także zależny od innych w pierwszym, najbardziej go kształtującym okresie życia. Stąd zwrócenie uwagi na innych jest naturalne, zaś zwrócenie uwagi na siebie - nie jest.
Równocześnie od zawsze pojawiały się postawy egoistyczne z różnymi dalszymi formami patologii jak narcyzm jawny, niejawny czy złośliwy. Egoizm wbrew pozorom nie jest przede wszystkim zwróceniem się ku sobie, jest zwróceniem się ku innym w sposób uprzedmiatawiający. Inni dla egoisty nie są ludźmi, w tym rozumieniu, że istotami, godnymi współodczuwania dla egoisty, to znaczy, posiadającymi równie ważne - jak jego - odczucia, posiadające równie ważną jak jego - godność.
Ludzie w podstawowym zakresie swojego istnienia żyli i żyją jako społeczności, społeczeństwa. Temu służy wspomniana wyżej postawa odczuwania drugiego jako "człowieka". Temu służy empatia, to jest właśnie "współodczuwanie". Ten stan może mieć nawet podstawy biologiczne w postaci neuronów lustrzanych, które zdają się dawać nam udział w emocjach i odczuciach drugiego. Stąd traktując siebie nawzajem "jako ludzi", razem tworzymy coś więcej, formę organizmu społecznego, który wszystkim służy.
Postawy egoistyczne są toksyczne dla społeczeństwa, degradują je i niszczą. Zazwyczaj jednak związane są z jednostkowymi korzyściami egoistów. Stąd istnieje oczywista "zachęta" do zachowań czy do postawy egoistycznej. Stąd też prawdopodobnie tak silne nastawienie na "altruizm" przez źródła proweniencji religijnej. Księża uczą i uczyli - kochać innych, jako antidotum na egoizm. Inni stawali się w ten sposób "bogiem" człowieka tak wychowanego. To o ich dobro starał się "biały rycerz", "dobry chłopiec", "dobra dziewczyna". Jednocześnie ludzie byli uczeni potępienia samego siebie, rozwijano w nich poczucie winy i tendencje do samooskarżania, jako przejawy cnoty i wręcz świętości.
W tej sytuacji, gdy "dobry chłopiec" albo "dobra dziewczyna" odwrócili swoją postawę i przeszli na pozycje egoistyczne, pozostali, którzy nadal kierowali się empatią - stawali się workiem do bicia, źródłem korzyści, przedmiotem do bezwzględnego wykorzystania, nie rozumiejącym tego, co się dzieje.
Świat współczesny, to świat epidemii patologicznych postaw egoistycznych. Wszystkie one mają jeden fundament i jedno źródło - traktują innych jak rzeczy. Inni nie są "ludźmi", nie mają godności, nie należy im się szacunek. W ten sposób niszczone są relacje między ludźmi, zastępowane albo bezwzględnym egoizmem albo patologicznymi relacjami z partią, religią rozumianą na sposób patologiczny, wodzem, ideą, światopoglądem, grabieniem do siebie. Znika społeczeństwo pojawia się masa żerujących na sobie indywiduów.
Kler utożsamił egoizm z miłością do samego siebie. Miłość do samego siebie stała się wadą, którą należało wyplenić, potrzebującą ukarania. Najlepiej przez samego człowieka, który siebie biczując, krzywdząc w jakiś sposób, potępiając, obwiniając siebie, dostępuje wyższej wartości. Błąd tego podejścia łatwo sprawdzić pytając: Ile osób wyznaje na spowiedzi: "Nie kochałem samego siebie". Przecież takie stwierdzenie wskutek rachunku sumienia, padające na spowiedzi to absurd. Gorzej - to niemal bluźnierstwo. Inni! Liczą się tylko inni! Co zrobiłeś względem innych? Nie co zrobiłeś względem siebie. A już najgorzej, jak nie znalazłeś w sobie winy. Szukaj! Obwiniaj się! Tak wyglądało kształtowanie wierzących.
A przecież miłość do samego siebie jest drugim po miłości do Boga najważniejszym przykazaniem. Jest nawet pierwsza przed miłością do innych, bo "Będziesz kochał bliźniego swego jak siebie samego". Stąd najpierw jest miłość do siebie samego, a w jej następstwie i na jej wzór, miłość do bliźniego. "Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł nie kochać samego siebie" - wypalił ksiądz proboszcz, głosząc wiernym "słowo Boże". Trudno o lepszą ilustrację uderzającej niewiedzy psychologicznej i skrzywionego obrazu rzeczywistości. Pytanie czy dlatego kler sobie nie wyobraża, bo tę miłość oceniał jako zagrożenie i zwalczał, czy kolejność była odwrotna pozostanie otwarte.
Psychologia od dawna stawia tezę o różnych warstwach, poziomach, instancjach osobowości funkcjonujących w ramach każdego człowieka. Najczęściej opisuje to schematem: Rodzic, Dorosły, Dziecko. Każdy z tych terminów, opisuje spójną w zakresie emocjonalnym, poznawczym i decyzyjno-sprawczym pod-osobowość. Tak jakby było w nas: "dziecko", wraz z jego światem wrażeń, odczuć i reakcji. Jakby był też "dorosły", myślący, rozumujący, dokonujący wyborów racjonalnych. I jakby był też "rodzic", opiekuńczy, wspierający, troskliwy.
Może rzeczywiście istnieją w nas i w jakiś sposób "żyją" te pod-osobowości i dopiero ich złożeniem jesteśmy my sami? Może w jakiś dziwny sposób dodaje się to z religijnej natury intuicjami o Bogu w trzech osobach, o stworzeniu człowieka na wzór i podobieństwo? Może - gdyby ten model w jakimś wymiarze - był prawdziwy, to umożliwiałby zrozumienie postulatu miłości do samego siebie? Bo wówczas nie byłaby ona zapętleniem bez sensu, bo jednak podmiot miłości nie może być jej przedmiotem, to znaczy miłość jako relacja wymaga istnienia dwóch różnych od siebie elementów tej relacji. Więc miłość byłaby miłością Rodzica do Dorosłego i Dziecka oraz miłością Dorosłego do Rodzica i Dziecka, oraz ostatecznie tego ostatniego do dwóch pierwszych.
Tak rozumiana miłość do samego siebie stała się podstawą dość prężnego prądu w obszarze psychologii zwanego "reparenting", co można przetłumaczyć jako bycie rodzicem dla samego siebie. Takie postaci jak Tim Fletcher czy Margaret Paul są przykładami postawy sugerującej, rodzicielskiej natury miłość do samego siebie.
Może potrzeba nam tej, wygnanej, mającej "złą prasę", mylnie identyfikowanej miłości. Mistycznie rzecz ujmując, z miłości do Boga rodzi się miłość do samego siebie, a ta z kolei rodzi miłość do bliźnich. Wtedy być może jest jakaś harmonia i równowaga. Wyjmując z tej triady, drugą z miłości, otrzymujemy kaleką osobowość, łatwą do sterowania i kontroli, zależną od innych, co może było jedną z intencji takiego właśnie jej kształtowania.
Może warto "pokochać siebie"? Może na to zasługujemy? Może tego potrzebujemy jak powiadają Tim Fletcher i Margaret Paul?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo