Zimą nie jeżdżę tam samochodem. Nim się jeszcze rozwidni biegnę na podmiejski przystanek. Pociąg do choroby.
Weekendowy turystyczny pociąg, kolorowe odzienia, narciarze zjeżdżający, senny gwar poranka, jadę do choroby. Choroba nie moja, ale ogarnęła mnie mocno i nieodwołalnie.
Droga ze stacyjki, sygnaturka na kościele wygrywa oksymorony, że moc truchleje. Łapanie stopa, spotkanie z nieznaną przyjaznością chwilową.
Choroba mieszka z innymi chorobami w budynku, który bardziej jest opieką niż domem. Po części domem bożym, trochę przytuliskiem ostatnim. Trochę na uboczu, chociaż nie tak wstydliwie ukryty, jak inne takie domy. Odsuwamy to w cień, w niebyt nieledwie, jak w naszym myśleniu, tak i w życiu.
Choroby tam mieszkające mają różną etiologię, przebieg, czas trwania. Wspólne mają jedno. Bojaźń i drżenie. Nie z Kierkegaarda. Z życia. Choroba na śmierć. Długa jak życie, wieloletnie stadium utajone.
Choroby powoli opanowywały ciała tych ludzi; ciała nadal higienicznie zadbane przez oddany aż do krzyża personel, schludnie, z niejaką elegancją nawet odziane. Choroby królują w tych ciałach niepodzielnie prawie, ludzie w ich cieniu, swoimi cieniami. Choroby wloką za włosy, kłują szpilkami w mózg, rwą członki, ludzie krzyczą, jęczą. Bywa, że symptomy zwalniają trochę uścisk, dychnąć na chwilę dają.
Nie moja a moja, dała mi aż do spodu. Dlatego do niej jeżdżę. Tylko bywam.
Rozpanoszyła się w wiekowym ciele bliskiej osoby, kokon z niego uczyniła dla swojego rozrostu. Ciągnęła wiele długich miesięcy ten tren człowieka, a on do mnie przyczepiony. Poturbowała, poharatała, pokatulkała po podkładach życia.
Włóczyła też nasz dziwny tandem po paru miejscach, powrót do starego mieszkania, by towarzyszyć w samotni, którą niemoc opanowała, dalej places of sickness: granica człowieczego bytowania. O ludziach: seminarium na żywca. Doświadczenia, w kręgosłup wchodzące jak gitara Hendrixa: have you ever been experienced?
Potem pokój w naszym mieszkaniu, wiele księżyców zmagań; kiedy świt przegrany, dzień wstawać nie chciał. Wypełzała ze swojego ciepłego kokona, mackami paraliżowała, panoszyła się wszędzie, dusiła niemocą, targała ciałem, w którym gniazdo uwiła. Stukała pewnie obcasami po pokojach, odmawiała zakładania kapci, chociaż czuła się jak u siebie. Dwa słowa jej wystarczały, "ale" i "nie", chińska tortura kłucia nimi nieustannego.
Słabo pomagały od pigularzy brane dawki, doktorzy ręce w emocji bezradnej rozkładali: wiek. Sięganie po siłę przywoływanych duchów przodków na krótką wystarczało metę. Nie dawał rady Kępiński, nie wspomagał David D. Burns, empatię bladą sugerował Jean Vanier, ani Biblia - całe życie czytana - nie odwijała kokona. Pilch, ten luter diaboliczny nieco, tylko on pomagał, pozwalał trochę wglądnąć, wiedział, jak w środku jest:
„Mnie akurat choroba nie oczyściła, a przeciwnie – bardziej jeszcze zamąciła, zamroczyła, gęstą jak piach ciemnością spowiła. Wyostrzyła najgorsze cechy, najlepsze wypleniła.” (Drugi dziennik Pilcha, 03.01.2013)
Kiedy wchodzę, ona jeszcze mnie nie widzi, dostrzegłszy, w te pędy dopada ciała, rozpoczyna swoje panowanie. Po jakimś czasie, znużona jakby monotonią mego uspokajania, oddaje nieco pola. Poza taka tylko, ciągle doskakuje do płotu zwykłej rozmowy i warczy, pokazując zębiska: to moje jest, wchodzisz na własną odpowiedzialność, ciebie też dostanę.
Wychodzę, schodzę po śniegu w dół do drogi, kciuk do góry, jazda i gadanie z nieznanym człowiekiem. Odwrócony rytuał powrotu. Powrotny rytuał odwrotu. Choroba zostaje za mną, wpełza pomału w poluzowany kokon ciała, zajmuje należne jej miejsce. Z takim wrażeniem pozostanę do następnej jazdy, pociągiem do choroby.
A przecież to tylko złuda, że odjeżdżam. Że gram z nią w szachy, że szanse są. Pociągnęła mnie już za rękaw, przypatrz mi się, mówi, to ze mną w tany pójdziesz. Ze mną, albo jakimś analogiem moim.
Franciszek nazywa siostrą.
Inne tematy w dziale Technologie