Są tacy, co piszą recenzje – na ogół miażdżące – z książek, których nie przeczytali, filmów, co ich nie widzieli. Nie dorównam im ani w tej sztuce, ani w sztuce samochwalenia.
Niemniej, sztukę Mrożka pod powyższym tytułem widziałem, lata temu, na deskach Starego Teatru, na zamówienie którego została napisana, o ile mnie pamięć nie myli.
Właśnie, pamięć. Co z „Miłości na Krymie” pamiętam dziś? Ano, że pachniało Czechowem, że solidne aktorstwo, sam Mrożek nieco mnie rozczarował. Że trochę dłużyzn, dialogi – jak na Mrożka – przedęte. Szczyt formy miał, moim niewiele znaczącym zdaniem, za sobą.
Pamiętam za to świetnie spacer wieczornym Krakowem na przedstawienie, śpieszny marsz na pociąg w drodze powrotnej. Zapach ulic tamtego wieczora, pustkę placu Szczepańskiego. Pogaduszki w antrakcie, ciekawe przyglądanie się widzom w foyer. Przelotny romans z Teatrologią.
Miłość na Krymie, jakże nośny zrobił się teraz ten tytuł, ileż znaczenia przydanego, jaka pojemna stała się „miłość” – oficjalne podpowiedzi odczytania huczą z mediów i dobrze nagłośnionych placów. A sam Krym, jeszcze niedawno z trudem na mapie odnajdywany, teraz w jupiterach i na językach domorosłych proroków, sążniste porównania, Gdańsk, Austria, Sudety.
Co wyłoni się z pamięci za lat –naście, albo ileś tam więcej? Sztuczki pamięć płata.
Inne tematy w dziale Rozmaitości