niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
971
BLOG

kościół, do którego przestałem chodzić

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Rozmaitości Obserwuj notkę 19

 

Tego dnia siąpił drobny, nieprzyjemny, grudniowy deszczyk. Umówieni byli wieczorem na rekolekcje adwentowe w akademickim kościele, w krypcie katedry. Jeszcze niewiele godzin przedtem, ciepłe, jak tylekroć wcześniej: - przyjdź, będę czekać.

Podchodził pod dom, jej okno ciemne. Przyśpieszył kroku, pewno już schodzi. Pod klatką chwilę, nie pojawiała się. Zadzwonił zdziwiony, a w domofonie takoż  zdziwiony ton głosu rodziciela, „nie ma jej”. Poszedł do kościoła sam. W drzwiach prawie stanął, coś jej wypadło, spóźni się, dojdzie. Nigdy przedtem tak nie było, by nawaliła, więc gdzieś na meta-poziomie  wzdragał się dalej wchodzić, jakby wielka katedra mogła zawalić mu się na głowę. Niepokoił się o nią i niewiele rozumiał z tego, co w nauce głoszono. Rozglądał się czujnie, przy tym starał się też natężać uwagę, by streścić potem, parę poprzednich rekolekcyjnych spotkań było później okazją do ich długich dyskusji. Dorastanie wiary, nie żaden fasadowy katolicyzm, autentyczność chrześcijaństwa.

Potem wracał, przez puste miasto, piechotą, korzystał parokrotnie z napotykanych automatów. – Nie, jeszcze nie wróciła. Nie miał śmiałości więcej pytać.

Późnym wieczorem jej telefon i płacz: - wszystko podeptałam.

- Idź już spać, jutro przyjdę, do południa, pogadamy -  próbował uspokajać.

– Przyjdź - odpowiedziała, uspokoiła się. On trochę też. Kretyn.

Nie dało się pogadać. Bezradnie słuchał egzotycznej gadki o jakiejś wewnętrznej szarpaninie; „the girl is mine”, padały cytaty z piosenek, użyte – i przyjęte przez nią - jako argumenty w bezwzględnej walce o względy. Nie wszczął tej walki, nie chciał uczestniczyć na narzuconych warunkach. Bolały go jej łzy, sytuacja, w jaką się wmotała, mimo, że w sytuacji tej to on miał być „loser” i bad guy, gad nagle. Cóż to za adolescentne teksty? – martwił się poważnie; w ten sposób nie zwykli byli się komunikować. Coś się przy tym nie zgadzało: wybrany superman dobijał trzydziestki, przy całej powadze sytuacji komiczne było, że z taką nawijką ruszył.

Źle to rozegrał. Tyle, że wtedy nie rozgrywanie było mu w głowie. Gdyby szukać analogii, to nasuwa się historia biblijna o salomonowym wyroku. Podziału dziecka przecież być nie mogło, zaś prawdziwa matka to ta, co zgodziłaby się by ta druga wzięła, bo wtedy by żyło. Dlatego. I jeszcze obdarzanie wolnością, „polityka” jego uczucia, samobójcza jak się okazywało. Wyszedł, mocno skonfundowany i zasmucony. Nie szuka dla siebie wytłumaczenia, pragnie zaledwie opowiedzieć swoją historię.

W domu coś bąkał o „cichych dniach”, że się pokłócili. Taki tam kit, żeby osłonić. Jeszcze próbował. „Gdzie dwoje lub troje zejdzie się w imię moje, tam Jestem”, to znał. Nic nie znajdował o tym, że to w porządku, by ktoś przekonywał jedno z dwojga, by dwoje już dwojgiem być przestali. Sprawdzał porządnie w Biblii. Zaszedł jeszcze do krypty pod katedrą. Żaden kaznodzieja nie da ci wskazówek, jak z tym żyć.

Potrzebował dużo chodzić, by się zmęczyć. To dawało jakąś ulgę. W tamten Wielki Post garnizonowy kościół nadawał się dobrze, był wystarczająco daleko, leżał poza szlakiem do krypty. Pierwszy funkcjonalistyczny, pod względem stylu, jaki wybudowano w Polsce; on zaś poszukiwał funkcjonalizmu dla przeżycia trudnego czasu. I jeszcze, miał przeszłość. Zaczynała się od opowiadań ojca o przedwojennych czasach, gdy garnizon wojska stacjonującego w mieście rzeczywiście go zapełniał. Ludowe wojsko w koszarach, gdzieżby kto się w mundurze zapuścił do przybytku wstecznictwa. Kapelani byli, nawet ludowe wojsko miało – jak to wtedy nazywano – oficerów duszpasterstwa. Przecież w przypadku zbrojnego konfliktu potrzebna była posługa dla ginących w mundurach.

W Wielki Tydzień miejsce wręcz idealne, ludzi nie za dużo. No i ten chór ojca, męski chór co tyle lat schodził się tam śpiewać postne pieśni w Wielki Piątek. Wtedy już nie śpiewali, ale przecież bywał tam od małego, tyle razy. Jakaś ciągłość, jest do czego wrócić, na czym się oprzeć. Jak „Gallux”, znajomy ojca, co rodziców wiózł do ślubu w białych rękawiczkach. Wracał ten „Gallux” spadłszy pierwej głęboko, aż do metylowego dołu, utracił częściowo wzrok. Czasem próbował się podźwignąć. Czasem przychodził na ten Wielki Piątek. Nie śpiewał z nimi, stał w ciemnych okularach, spod których płynęły mu łzy, gdy oni chóralnie lamentowali nad śmiercią Człowieka. Był z boku, nieobecny, chociaż przed chwilą jeszcze witał się z nimi żarliwie, jakby wrócił już z tamtej strony. Przypomniał go sobie teraz, gdy w bocznej nawie stał, jego opuszczenie równie wielkie. Spotkanie mężczyzn pragnących wspólnym śpiewem coś wyznać, schodzących się na chórze kościoła, do którego to chóru dostęp był od ulicy, zakluczonymi na co dzień drzwiami, jak do klubu dostępnego tylko dla wtajemniczonych. 

Członkami chóru byli ludzie różnych profesji, amatorski chór z ambicjami artystycznymi, wyszukanym repertuarem, profesjonalnymi dyrygentami, długą historią, wojażami po Europie. Prócz tradycji wielkopiątkowych postnych pieśni przy Bożym Grobie, mieli jeszcze zwyczaj śpiewania – także w garnizonowym kościele - kolęd na i po mszy za powstańców wielkopolskich (kilku żyło jeszcze właśnie w tej parafii), w świętego Szczepana. Wtedy zdarzał się bas pana Karola, mocno rozpoczynający „Bracia, patrzcie jeno”, a oni odpowiadali unisono. Pan Karol, złota rączka w klinicznym szpitalu, odwiedzał ich czasem, wymieniali z ojcem sprężyny w wyżymaczce marki „Perla”. Chór „Echo” od wielu lat już nie istnieje. Patrzą na mnie ze zdjęć twarze, których już nie ujrzę wśród żywych. Pan Ignacy, lwowiak i entuzjasta jogi, pan Antoni, co wróciwszy ze szpitala zabrał się za rąbanie drzewa, by sprawdzić, czy jeszcze nadaje się do życia, krawiec, co miał w pobliżu pracownię, gdzie pogadywali wieczorami po próbach w konserwatorium. 

 

Parę lat chodziłem do „garnizonowego” przed Wielkanocą, czasem zajrzałem w tygodniu, przechodząc, lub na wieczorną mszę po powrocie z weekendowego wyjazdu. Była po 20-tej, kościół blisko dworca, praktyczne rozwiązanie.

Przestałem, nie żebym w oziębłość religijną popadł, nie dla manifestacji czegokolwiek. Azyl kruchy jest, nie mam go już tam pośród obcych ludzi, co o nic nie pytają. Był, gdy go potrzebowałem, potem okazał się „spalony”. Skończyło się podobnie jak wcześniej bywanie na duszpasterstwie studenckim w krypcie. Usunąłem się, przeniosłem na peryferia, omijałem miejsca. Wiodłem kruchy żywot w odzyskanej równowadze. Igła mogła przebić serce.

Miasto skurczyło się, z chrzęstem przesuwały się po nim kibitki tramwajów. Trzeba było poruszać się ostrożnie, by nie nadziać się na rafy „glikozydów”. Analogia do „Wielkich wygranych” (Los premios) Cortazara nasuwała się coraz większa. Przyjemność podróży, radość z wygranej na loterii eskapady wycieczkowym statkiem. Powolne oswajanie się z drobnym szczęściem zwykłego człowieka. Nagle, bum! wszystko się zmienia. Paranoja ograniczeń, zarządzeń, obostrzeń, rufa statku niedostępna, brak możliwości komunikacji. Teatrum absurdu w industrialnej przestrzeni krachu socjalistycznego eksperymentu. I narzucona – rozpisana na pomiętych spoconych kartkach - rola podleca do zagrania. 

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (19)

Inne tematy w dziale Rozmaitości