Inflacyjne teorie spiskowe

Rafał Woś Rafał Woś Inflacja Obserwuj temat Obserwuj notkę 78
Inflacja zaczęła wyraźnie spadać. Ale wielu odmawia przyjęcia tego faktu do wiadomości.

Inflacja przestała rosnąć

Inflacja w kwietniu spadła do 14,7 proc. Z 16 proc. w marcu i 18 proc. w lutym. Trend jest czytelny. I pokrywa się - jak na razie - z prognozami przedstawianymi przez bank centralny i inne instytucje analityczne.

W warunkach rzeczowej i uczciwej debaty powinno to zostać uznane jako pozytywny sygnał. Inflacja była przez ostatni rok zbyt wysoka i podjęto wiele kroków (mocne podwyżki stóp prowadzone przez większą cześć 2022 roku) w kierunku zmiany tego stanu rzeczy. Zaczęły się też spadki na globalnych rynkach surowcowych. Co ostatecznie zdecydowało? To temat na zupełnie inne rozważania. Nie wchodząc w to teraz, powiedzmy tylko, że inflacja przestała rosnąć. Takie są fakty.

No, ale - najwidoczniej - nie dla wszystkich. Bo nasza debata jest zdecydowanie zbyt mocno nagrzana emocjami politycznymi, by była rzeczowa i uczciwa. Mamy więc prawdziwy wysyp około inflacyjnych teorii spiskowych i przedziwnych argumentów z pogranicza kosmosu, paranoi i bankowego samoutwierdzenia. 

Teorie spiskowe dotyczące inflacji

Jedna z nich głosi, że inflacja CPI (czyli tzw. konsumencka) podawana przez GUS to nie jest ta inflacja na, którą powinniśmy patrzeć. Bo ważniejsza jest „inflacja bazowa”. Z fetyszyzowaniem „inflacji bazowej” rozprawiam się w poprzednim tekście.

Na dodatek ten argument może jednak wkrótce wytracić impet. Dynamikę inflacji bazowej za kwiecień poznamy za dwa tygodnie. Ale bardzo możliwe, że ona w kwietniu też przestała rosnąć. Stabilizując się na poziomie ok. 12 proc.

Ale to dopiero początek. W grze jest bowiem jeszcze wiele przedziwnych tłumaczeń dlaczego inflacja „wcale nie spada, choć przecież spada”. Na przykład taki, że inflacja może i spada, ale przecież… ceny nadal rosną. Tylko, że tu zaraz rodzi się szereg pytań. Po pierwsze, ceny rosną w porównaniu z jakim momentem? Żeby sprawdzić, czy coś rośnie, trzeba wszak wiedzieć kiedy mamy początek i kiedy koniec pomiaru. Czy mówiąc „ceny rosną” mamy na myśli to, że urosły od zeszłej środy? Czy od zeszłego miesiąca? Czy od zeszłego roku? Czy może od zmiany premiera z Oleksego na Cimoszewicza?


Co to znaczy, że ceny rosną?

Podawana co miesiąc inflacja CPI mówi nam, o ile wzrosły ceny w porównaniu z tym, co było 12 miesięcy temu. To jest właśnie te 14,7 proc. I mierząc w ten sposób ceny rosną i jeszcze porosną. Ale nie znaczy to przecież, że ta sytuacja dzieje się z dnia na dzień. Dynamika wzrostu cen miesiąc do miesiąca ostatnio spada. Między marcem i kwietniem było plus 0,7 proc. Czyli mniej niż plus 1 proc między lutym a marcem. Wkrótce może się więc okazać, że i tu inflacyjnym histerykom zacznie brakować paliwa i argumentów. Bo ceny nadal będą rosły. Ale jednak coraz wolniej i mniej dostrzegalnie.

I jeszcze drugi problem z tym samym dziwnym argumentem. W ferworze trwającej (i podkręcanej przez media) antyinflacyjnej histerii wielu ludzi zaczyna odkrywać z oburzeniem, że ceny w ogóle rosną. Tylko że przecież w gospodarce kapitalistycznej jest to najzupełniej normalne. Mało tego. Okresy deflacji (czyli spadku cen) są zazwyczaj sygnałem, że z gospodarką jest coś nie tak. Najczęściej chodzi o to, że z robotą jest krucho (wysokie bezrobocie) i ludzie po prostu zarabiają tak mało, że nie stać ich na wydawanie. W związku z czym producenci muszą walczyć o klienta niskimi cenami. Nie jest to jednak - jak mówiłem - przerwa ekonomicznej krzepy. Tylko przeciwnie. Poważnej gospodarczej zapaści. Mówienie, że dobrze będzie dopiero wtedy, gdy ceny zaczną spadać to tak jakby powiedzieć: z tą całą ludzkością to same problemy. Gdyby tylko przestali sikać i oddychać, to byłoby dużo lepiej.


Polska jest na plusie

Są wreszcie i tacy, którzy przytaczają skumulowany wzrost cen za ostatnie lata. Politycznie nakręceni antypisowcy biorą więc ceny z roku 2015, porównują z dzisiejszymi i voila! Wychodzi, że płacimy dziś za te same produkty średnio 40 proc. więcej niż wtedy. Oczywiście zabawę można wydłużać. Można pokazywać, że od początku XXI wieku ceny zwiększyły się nawet o ponad 100 proc. I tak dalej.  Straszne, prawda? Sam pamiętam czasy, gdy piwo w knajpie kosztowało 4 zł. A teraz proszę. Raczej 13 trzeba płacić.

Tylko, że to ujęcie jest kompletnie oderwane od rzeczywistości. Nie bierze pod uwagę dynamiki płac i faktycznie bogacenia się polskiego społeczeństwa. Nie patrzy na to, że płaca minimalna wynosiła w roku 2000 - 700 zł, w roku 2015 - 1750 zł. A dziś (od lipca 2023) jest na poziomie 3600 zł.  Zaś średnia pensja z 1923 zł (2000 rok) wzrosła do 3900 zł (2015), a dziś (2022 rok) sięga 5540 zł. W tej sytuacji zawsze warto (powtarzam to do znudzenia) nakładać na siebie długofalową dynamikę cen i płac. Ani „gołe” płace, ani „naga” inflacja nic nam sama nie powie. Tu do tanga trzeba dwojga. I jeśli weźmiemy dynamikę płac i cen w latach 2015-2023 to widać, że nadal - mimo inflacji ostatnich miesięcy - Polska jest tu na solidnym 20 proc. plusie. Czego wiele zachodnich gospodarek nie może o sobie powiedzieć. Bo cóż z tego, że „w strefie euro inflacja jest dwukrotnie niższa” skoro niemieckie płace realne zmniejszyły się w latach 2015-2023 o 15 proc., belgijskie o 19 proc. A włoskie nawet o 20 proc.

Bez uwzględnienia tych wszystkich faktów rozmowa o inflacji przypomina wykrzykiwanie nic nieznaczących sloganów. Bez jakiegokolwiek związku z rzeczywistością.  

Rafał Woś

Czytaj także:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka