Dlaczego liberałowie mają hopla na punkcie inflacji?

Redakcja Redakcja Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 171
W historii kapitalizmu nakręcanie antyinflacyjnej histerii zawsze służyło do eliminacji społecznych i prorównościowych zdobyczy. Teraz chcą zrobić dokładnie to samo. Kto się nabierze na ten stary skrypt?

Pamiętacie „Doktrynę szoku” Naomi Klein? To było jeszcze zanim Kanadyjka zakotwiczyła w jedynie słusznym proekologicznym obozie prawdy i postępu. To było jeszcze przed kryzysem 2008 roku, Klein pokazała w tamtej książce, że współczesny neoliberalny kapitalizm doskonale opanował sztukę wykorzystywanie kryzysów ekonomicznych do tego, by zdobywać kolejne przyczółki. Albo odbijać to, co utracił. Dwa najważniejsze przykłady klasycznej doktryny szoku minionego półwiecza są właśnie związane z inflacją. Pierwszy z tą, która miała miejsce na Zachodzie po kryzysie naftowym lat 1970-tych. Druga z inflacją, do której doszło w Polsce u schyłku PRL i na początku III RP.

Zasada była w obu przypadkach taka sama. W obu przypadkach inflacja miała przyczyny przede wszystkim podażowe. Na przełomie lat 70 i 80. kryzys naftowy wywindował na Zachodzie ceny paliw za czym poszły również ceny wszystkich innych towarów. W Polsce Ludowej podobnym szokiem była podjęta nagle decyzja polityczna o skoku w kapitalizm. Uwolniono więc na przykład z dnia na dzień (rok 1989) ceny na takich rynkach jak produkcja żywności. 


Przyczyny inflacji według liberałów

Inflacja musiała nastąpić. I nastąpiła. Ale wtedy wchodzili liberałowie - cali na biało - i mówili „ta inflacja jest przez socjał i rozdawnictwo”. I teraz wszyscy muszą zbiednieć, żeby tej inflacji nie było. Po czym przystępowali do przykręcania śruby. Na Zachodzie tak właśnie zaczął się neoliberalizm i doszło do odkręcanie większości zdobyczy powojennego państwa dobrobytu. To wtedy zniszczono związki zawodowe, płace rozjechały się z produktywnością i zaczęło rosnąć zadłużenie gospodarstw domowych. W Polsce „dzieło” rozpoczęte przez liberalnych PZPRowców w stylu M.F. Rakowskiego dokończył Leszek Balcerowicz fundując nam półtorej dekady społecznego zastoju.

Każdy, kto choćby odrobinę zna historię powojennego kapitalizmu dobrze wie, o czym mówię, bo sprawa jest wielokrotnie w różnych miejscach opisana. A jednak. Wygląda na to, że bardzo wielu o tamtych lekcjach zapominało. Albo może udają, że one się nie wydarzyły? 


Liberał korzysta z okazji

Liberałom się nie dziwię. Kiedy Donald Tusk wrócił do polskiej polityki w roku 2021 od razu postawił na temat inflacji. Zrobiłby to na jego miejscu prawdopodobnie każdy inny polityk liberalny. Wzrost cen jest dla polityków liberalnych tematem wręcz wymarzonym. Dzieje się tak z kilku powodów: 

Po pierwsze dlatego, że inflacja daje im unikalną szansę ustawienie siebie w roli „obrońcy zwykłego człowieka”. Liberał korzysta z tej okazji skwapliwie. Miło jest czasem znaleźć się - dla odmiany - po drugiej stronie. Nie jako ten, który „zabrał” i „zubożył” ale jako bicz boży na „szalejącą drożyznę”.

Po drugie - dla liberałów inflacja nie nastręcza też żadnej intelektualnej łamigłówki. Dla nich wzrost cen jest efektem nadmiernej ilości pieniądza w systemie. Karą za nadmierne „rozdawnictwo” prowadzone przez nieliberalne siły polityczne. Liberał widzi w inflacji ostateczne potwierdzenie, że jego ekonomia (czyli ekonomia liberalna) „zawsze śmieje się ostatnia”.

Po trzecie - jeszcze bardziej od samej inflacji liberał lubi walkę z inflacją. Ta walka sprowadza się zwykle do schłodzenia gospodarki. Na końcu którego jest bezrobocie. Ale akurat bezrobocie dla liberała odgrywa przecież pozytywną rolę w gospodarce. Sprawia, że pracownicy są bardziej dyspozycyjni. Zdejmuje z pracodawców presję płacową. Dla liberałów to same plusy.

Po czwarte - walcząc z inflacją liberał tak naprawdę działa na korzyść swojej prawdziwej bazy politycznej. A więc tych części społeczeństwa, które dysponują dużymi nadwyżkami finansowymi. Te oszczędności w czasie inflacji tracą na wartości. A tego ich posiadacze nie lubią. Muszą więc docenić każdego, kto im zbije inflacje jak najszybciej. 

Ze wszystkich tych powodów nie dziwie się zupełnie liberałom w stylu Tuska i jego medialnym liberalnym sojusznikom, że z inflacją na całego walczą. To ich ulubiona melodia. Sam bym to na ich miejscu robił. 


Lewica nie jest lewicą 

Komu się w takim razie dziwię? Dziwię się wszystkim innym. Zwłaszcza tym, którzy - jak im się wydaje - nie są liberałami. Czy są tacy politycy w Polsce? Teoretycznie są. Mamy ugrupowanie, które nazywa się Lewica. A przecież i wśród zwolenników Polski 2050 znajdzie się pewnie wielu takich, którzy w minionych latach niejedną uronili łzę nad ciemnymi stronami polskiego neoliberalizmu. I nad niesprawiedliwościami polskiej transformacji.

Oni wszyscy nie uważają się pewnie za liberałów. Obraziliby się pewnie gdyby ich liberałami nazwać. A jednak. W temacie inflacji zachowują się dokładnie tak, jakby odgrywali rolę w skrypcie napisanym przez liberałów.

A ten skrypt liberała jest następujący:

Najpierw dzień i noc pompujemy przekonania, że inflacja z lat 2022-23 to najgorsze co się Polsce przydarzyło od zaborów. I że w pełni zeruje ona wszystkie (dotąd nazywane przez nas „rzekomymi” i „pozornymi”) zdobycze społeczne lat poprzednich.

Potem twierdzimy, że w walce z tym zagrożeniem trzeba działa zdecydowanie i natychmiast.

Następnie powtarzamy (sprzeczne z prawdę) przekonanie, że inflacja została wywołana przez „nadmierne rozdawnictwo”. Że wszystko przez „nadmiar pieniądza w systemie”. Na koniec przechodzimy do fazy rozwiązań, którymi są: likwidacja „rozdawnictwa”, zduszenie koniunktury i wzrost bezrobocia (co jest nam na rękę). I wtedy wypinamy pierś do orderów i czekamy na fanfary...

Fot. Donald Tusk/Flickr/Canva 

Rafał Woś 

Czytaj dalej:

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka