Hugo Chavez nie żyje. Wyznaczony na jego następcę Nicolas Maduro będzie chciał kontynuować politykę poprzednika i jego sojusze. Jednoznacznie lewicowe. W bliskich koniunkcjach z Kubą i putniowską FR. Świadczyć o tym może kuriozalne oskarżenie USA o zarażenie przywódcy rakiem* oraz wydalenie dwóch amerykańskich dyplomatów kilka dni temu z Wenezueli.
Pod rządami Chaveza zmniejszyło się bezrobocie w kraju , co zapewne zaowocowało fiaskiem prób opozycji w odsunięciu go od władzy.
Chavez wymienił beneficjentów dostępu do ropy i innych bogactw naturalnych Wenezueli z koncernów zachodnich na firmy z FR. W latach 2007-2012 kupił w Rosji broń za 11 mld dolarów, stając się wg Rosoboroneksportu (rosyjskiej korporacji państwowej) jednym z największych odbiorców rosyjskiej broni. Miał bliskie związki z wieloma przywódcami sprawującymi władze o charakterze totalitarnym. Oskarżany było o finansowanie FARC.
Jednak coraz częściej słychać było głosy, że socjalistyczne metody Chaveza prowadzą Wenezuelę do bankructwa. Śmierć Chaveza to zapewne także początek ostrej walki opozycji do pozyskania władzy. Na jej wynik nie będą mieli wpływu rdzenni Indianie. Oni mieszkają w rozproszeniu, poza skupiskami ludności. 90% ludzi mieszka w wielkich miastach. Najbliższe miesiące zapewne będą bardzo ciekawe w tym regionie. Nikt nie będzie chciał odpuścić kraju bogatego w surowce naturalne, pożądane przez koncerny na całym świecie.
Poniżej postanowiłam przypomnieć moje wspomnienia z Wenezueli. Tej prowincjonalnej. Żyjącej z dala od zgiełku miast zamieszkanych w większości przez Metysów i Mulatów.
* - Odwieczni wrogowie naszej ojczyzny szukali sposobu, by ugodzić w zdrowie naszego prezydenta – podkreślił Maduro, porównując śmierć Chaveza do śmierci Jasera Arafata, który zmarł w 2004 roku, prawdopodobnie w wyniku otrucia przez agentów izraelskiego Mossadu. http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/hugo-chavez-nie-zyje-kontrowersyjne-slowa-nicolas-,1,5437581,wiadomosc.html
Wenezuela .
Wyżyna Gujańska od strony rzeki Coroni
Każdy wyjazd w nieznane planowaliśmy wedle zasady : krótka aklimatyzacja i odpoczynek, zwiedzanie-wyprawa ,na koniec kilka dni błogiego lenistwa nad oceanem. Nie inaczej było w przypadku wyjazdu do Wenezueli. Na miejsce wypoczynku wybraliśmy wyspę Margaritę. Sama wyspa oferuje standardowe atrakcje turystyczne Morza Karaibskiego. Plaże ze złotym piaskiem, możliwość nurkowania i uprawiania snokerlingu, świetne owoce morza . I stabilną pogodę z temperaturą około 25-27 0C.
Jeśli dodamy do bezkresnego , błękitnego oceanu tropikalną roślinność – to stworzy to uroczy obraz wyspy. Warto wypożyczyć samochód i objechać wyspę po to , aby skorzystać z prawie pustych plaż, a po drodze obejrzeć skupiska flamingów. Głównym celem naszej wyprawy były jednak zupełnie inne miejsca. Na pierwszy ogień zaplanowaliśmy podróż do Narodowego parku Canaima położonego na Wyżynie Gujańskiej.
Z Margarity lot do Cumany .Tam czekał na nas przewodnik i kierowca zarazem , z którym wyruszyliśmy w drogę na Wyżynę Gujańska. Obejmuje ona ogromna przestrzeń pomiędzy Niziną Orinoko, Gujaną i Brazylią. W jej północnej części znajduje się Park Canaima obejmujacy płaskowyż położony na poziomie od 1200 –2000 m .n,p.m oraz niezliczona ilość tepuj ( stanowią odpowiednik gór stołowych). Wenezuela jest bardzo zielona. Po drodze do miasta Ciudad Bolivar , położonego na prawnym brzegu Orinoko, mijaliśmy pola uprawne na których uprawia się maniok, sorgo, jęczmień. A także ciągnące się po horyzont llanos, na których wypasane jest bydło. Llanos charakteryzowały się czerwoną glebą, sporą ilością sukulentów i kolczastymi krzewami.
Most przez Orinoko jest bardzo wysoki. Długość mostu to około 2 km, równolegle do niego most kolejowy, Do Ciudad Bolivar zawijają statki morskie. Oczywiście most jest zbudowany w najwęższym miejscu Orinoko . Potężna konstrukcja robi niesamowite wrażenie, które potęguje nawierzchnia. Która jest w części... ażurowa (cos na kształt kratek wkomponowanych w wylewkę) , dzięki czemu można oglądać co się dzieje aktualnie pod mostem. Orinoko w tym miejscu jest już bardzo szeroka. . Kilkanaście kilometrów dalej, w kierunku Ciudad Gujana rozpoczyna się delta rzeki.
Za Ciudad Bolivar ponownie wjechaliśmy w rejon llanos i później pól uprawnych. Dominowała roślinność charakterystyczna dla sawanny, Powoli zaczęliśmy wjeżdżać pod górę, i to był znak, że jesteśmy już na Wyżynie Gujańskiej. W oddali było widać potężne tepui, a my jechaliśmy już wśród tropikalnej roślinności lasów równikowych. Kierowca powiedział nam ,że dowiezie nas do innego przewodnika, z którym rozpoczniemy naszą podróż po rzekach Wyżyny.
W trakcie kiedy uzgadniałam naszą wyprawę telefonicznie z Margarity otrzymałam kilka instrukcji : musieliśmy zaopatrzyć się w płaszcze przeciwdeszczowe, latarki, buty trackingowe, zapasowe ubranie w plecakach. oraz śpiwory, I oczywiście wszelkie rodzaje preparatów anty-komarowych.
Ponieważ mieliśmy bogate doświadczenia z poprzednich wypraw w rejony , gdzie były siedliska komarów, byliśmy doskonale przygotowani do odstraszania każdej ilości kąśliwych owadów. Recepta jest prosta : do smarowideł na opalanie trzeba wstrzyknąć kilka ampułek witaminy B12. Taka samą witaminę należy łykać dwa razy dziennie. Następnie należy dokładnie posmarować wszystkie odsłonięte części ciała . Na koniec można solidnie się spryskać płynami anty-komarowymi. Ten zestaw gwarantuje (szczególnie wstrętny zapach witaminy B , która w tropiku wydalała się ślicznie porami ciała na sporą odległość), że komar będzie uciekał ile wlezie. Jest też mały minus terapii – spotkani ludzie dziwnie odwracają nosy od witaminowego delikwenta...
Jeep zaczął się wspinać na ostatnie wzniesienie. Wysokie drzewa zasłaniały miejsce w którym mieliśmy dojechać do brzegu rzeki. Wreszcie wąska droga prowadząca w dżunglę. Dojechaliśmy na brzeg rzeki Corone. Stąd rozpoczynaliśmy nasza przygodę z rzeką i tepui. Na brzegu czekała na nas załoga. Niemiecki przewodnik , antropolog , który przyjechał służbowo do Wenezueli i po zakończeniu prac antropologicznych został na stałe i został przewodnikiem. Oraz 3 Indian , którzy stanowili załogę łodzi Okazało się ,ze czekamy jeszcze na 3 Niemców, którzy będą naszymi towarzyszami podróży. Czyli razem na łodzi miało nas być 12 osób: nasza 5 z Polski, trójka Niemców, przewodnik i trójka Indian z plemienia Arawak. Łódź była potężna. Miała chyba z 8 metrów. Była to typowa łódź ciosana z jednego kawałka drewna. Oprócz silnika zamocowanego na łodzi, załadowaliśmy silnik zapasowy. Oczywiście kanistry z paliwem.
Przewodnik zrobił nam odprawę. Powiedział, że będziemy płynąć każdego dnia tak długo dopóki sternik nie da znaku na przystanek. Załadunek naszych plecaków zajął moment. Zdziwieni byliśmy jednak ilością prowiantu, którą Indianie wnosili do łodzi. Ryż, makarony, maniok mnóstwo napojów do picia, konserwy... Sądziliśmy ,że może to dla Indian , albo na jakieś podarunki . Wreszcie łódź była załadowana i zajęliśmy miejsca. Rozpoczęliśmy podróż rzeką Coroni. Tego dnia mieliśmy dopłynąć w pobliże odnogi czyli rzeki Churunu , która jest rzeką utworzoną przez Salto Angel - najwyższy wodospad świata. Przewodnik uprzedził nas jednak, że wpłyniecie w Churunu zależy od poziomu rzeki. Jeśli okaże się ,że poziom jest zbyt niski , dopłyniecie do samego wodospadu nie będzie możliwe. Wyprawa brzegiem rzeki dżunglą była zbyt niebezpieczna i trwałaby za długo.
Rzeka Coroni ma bardzo bystry nurt, jest typową rzeką górską. Jest niesłychanie kręta. I jak się okazało, rzeką pełną przeszkód w postaci piargów kamiennych, których pokonanie często wiązało się z koniecznością opuszczenia łodzi.J uż po pierwszej godzinie musieliśmy wyjść i przepchać łódź przez kamienie. W kolejnej spadł pierwszy deszcz, i nasze peleryny przeszły chrzest.
Krajobraz był poruszający. Wszędzie dżungla tropikalna. Ale także drzewa –iglaki na rzeką. Majestatyczne tepui (z obu stron często ). Nad nami spora ilość barwnych ptaków. Na rzece spokój. Oprócz naszej dużej łodzi czasami można było zobaczyć Indian w canoe .
Pierwszy przystanek na posiłek. Zatrzymaliśmy się przy daszku z liści palmowych , umocowanym na 6 słupach, które stanowiły pnie palm . Zbity z pni palm stół i ławy, to była nasza jadalnia. Indianie bardzo sprawnie rozpalili ogień i po pół godzinie mieliśmy gotowy posiłek. Usmażone na ognisku kawałki kurczaka, ryż , jakaś sałatka z warzyw . I aromatyczna kawa na deser. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Oprócz silnika naszej łodzi , słychać było tylko ptaki i kotłującą się w wielu miejscach( na kamieniach) wodę. Słońce i deszcz, który kilkakrotnie chłodził przyjemnie rozgrzane słońcem ciało. Przeprawy były coraz trudniejsze. Dwa razy musieliśmy wyjść z łodzi i z plecakami omijać zaporę z kamieni idąc brzegiem dżungli, co przydawało dodatkowych emocji. W tym czasie Indianie wraz z mężczyznami przeciągali łódź.
Sternik skierował łódź do brzegu. Rzeka w tym miejscu tworzyła naturalną zatoczkę. Przewodnik powiedział, że tu zatrzymujemy się na nocleg. Rozejrzałam się wokoło w poszukiwaniu lodge albo domków campingowych. Na brzegu ni było nic. Stroma dróżka prowadziła na górę , w kierunku dżungli. Przewodnik powiedział ,żebyśmy poczekali dopóki Indianie nie wniosą bagażu na górę, a wtedy my pójdziemy także za nimi z naszymi plecakami. Po kilkunastu minutach ruszyliśmy do góry do naszego hotelu. Marzyłam o wyciągnięciu nóg na łóżku. Kiedy weszliśmy na górę zobaczyliśmy nasz hotel....
Była to replika daszku z lunchu. Tyle ,że od środkowego konstrukcyjnego słupa do słupów bocznych były rozwieszone hamaki. Indiańskie hamaki, be żadnych wsporników. Po prostu „sieć” upleciona z bawełny...Obok naszej wielkiej sypialni była dżungla. Od strony rzeki kolejny, mniejszy daszek pod którym były ławy i stół. Ten hotel i ta jadalnia to miejsca przeznaczone dla wszystkich podróżników z rzeki.Takich zestawów jest wzdłuż Coroni sporo. Zatrzymują się tutaj zarówno turyści jak i Indianie , dla których rzeka stanowi jedyną tutaj drogę do rodzin , przyjaciół, do szkoły, do misji i na większe zakupy. To było dla nas zaskoczenie. Nikt nas nie uprzedził, że spać mamy pod gołym niebem...
Indianie znowu rozpalili ognisko i przygotowali posiłek Przewodnik poinstruował nas w jaki sposób mamy się zabezpieczyć przed pająkami, wężami i innymi insektami. Otóż na hamak (w który wkładaliśmy śpiwory) narzucało się bardzo gęste moskitiery. Ubranie mieliśmy zabierać do hamaka, a buty wieszało się na gwoździu , wbitym w zewnętrzny słup do którego przymocowany był hamak. Przed ponownym założeniem butów należało je porządnie wytrząsać ,żeby wyeksmitować ewentualnych zbędnych intruzów. Po całym dniu spędzonym na rzece byliśmy głodni i zmęczeni.Po jedzeniu przewodnik wskazał nam miejsce , gdzie będzie damska łazienka, a także analogiczne miejsce do toalety dla panów. Pierwszeństwo mieli jednak Indianie , którzy myli naczynia po posiłku. Od tego dnia, przez następne 5 dni , rzeka Coroni była naszą łazienką rano i wieczorem. Cudownie przezroczysta. Chłodna, ale nie zimna. Kąpiel przed snem i pływanie dawało nadzieję ,że strach przed intruzami zostanie pokonany naturalnym zmęczeniem.
Zapadła tropikalna noc. Przewodnik miał jeszcze jedną metodę na przełamanie lęku. Przy rozpalonym przez panów tym razem ognisku i opowieściach o wędrówkach po tepui , serwował znakomity rum bądź piwo (do wyboru). Czy konglomerat poskutkował , czy samo zmęczenie – po załadowaniu się do hamaka, spałam jak „zabita: Aż do momentu, gdy śpiew ptaków i pierwsze promienie słońca powiedziały dobitne: pora wstawać. Nie bez udziału zachęcającego zapachu pieczonych placuszków , który dochodził od ogniska naszej polowej kuchni ...
Indianie drodze do Misji. Wioska Arawaków.
Poprzedniego dnia pożegnaliśmy się na kilka dni z tradycyjnym chlebem. Cały zapas został zjedzony. Nie było szans na przechowanie chleba dłużej niż kilka godzin ( bez ryzyka jedzenia spleśniałego). Dzięki temu mogliśmy poznać niepowtarzalny smak świeżych placuszków indiańskich z manioku, wypiekanych na polowej kuchni. Czy herbata i kawa przygotowywana w spartańskich warunkach może smakować jak produkt hotelu klasy Mariott? Może. A nawet go przewyższa.
Spływ rzeką należało zacząć wcześnie rano, ponieważ zgodnie z położeniem geograficznym noc zapadała około godziny 18 z minutami. Wschód słońca budził nas około 6 rano. Czyli 12 godzin równiutko pozostawało nam na podróż rzeką i konieczne , dla utrzymania dobrej kondycji, posiłki. A w świetle dziennym należało zarówno zwinąć jak i rozwinąć nasz obóz. Po godzinie od wypłynięcia dopłynęliśmy do odnogi Caroni, Churunu. (zwaną też Rio Curro)Tam spotkaliśmy łódź (analogiczną do naszej) z trójką turystów i dwoma Metysami. Wycofywali się z rzeki z uwagi na zbyt niski poziom wody w odnodze. Nas to nie zraziło. Chęć zobaczenia kilometrowej wysokości strugi wody, spadającej na dół była wystarczającym powodem do determinacji. Rzeka była o wiele węższa od nurtu Caroni. Po obu stronach rosła bardzo zwarta ściana dżungli. Praktycznie nie byliśmy w stanie zobaczyć nic , poza pierwszym szeregiem drzew .I lianami, oplatającymi ich korony i pnie.Za to usłyszeć- tak. Zarówno wrzaskliwie-jak na całym świecie –małpy. Jak odgłosy ptaków. Aż 23 % światowej populacji skrzydlatej orkiestry można zobaczyć właśnie w Wenezueli. Nagminnie można oglądać ary .A także niezliczone rodzaje różnych papug.
Płynęliśmy bardzo powoli z silnikiem maksymalnie uniesionym do góry. Niestety, za kolejnym zakrętem, przepychanie łodzi nie miało sensu. Było bowiem widać ,że poza pierwszą zaporą z kamieni sterczą ponad poziom rzeki ,są następne... W zasięgu naszego wzroku takich kamiennych przeszkód było minimum kilkanaście.
Wycofaliśmy się do głównego nurtu Caroni. Musieliśmy obejść się jedynie wizją tego, czym się staje wodospad , kiedy już osiągnie grunt Wyżyny. Tepui Ayuan jest tak doskonale schowana w dżungli , zż Salto Angel został odkryty dopiero w przez amerykańskiego lotnika Josepha Angelo w 1935 r. kiedy przymusowo lądował swoją Dakotą na wierzchołku Auyan. Angelo ruszył w poszukiwaniu pomocy i wtedy zobaczył spadający wodospad. Stąd nazwa Salto Angel. Nurt Caroni momentami jest tak spieniony, że praktycznie co chwila mamy naturalny prysznic. Dzięki pracowitości Indian nasze rzeczy na łodzi nie mokną , ponieważ są doskonale zabezpieczone brezentem. Myliłby się ten, kto wyobrażałby sobie nas jako stado wiecznie zmokłych kur. Intensywne słońce potrafiło w 15 minut bardzo skutecznie nas osuszyć .
Po wielokroć rzeka zwężała swój nurt ,a tepui z obu jej brzegów tworzyły naturalne wąwozy. W takich miejscach nie były konieczne przeprawy przez piargi , za to ilość pryszniców na łodzi ulegała intensyfikacji. Kiedy jednak strumień rzeki rozlewał się na boki dochodziło do sytuacji, w których panowie przenosili łódź i oddzielnie (zdemontowany na chwilę) silnik. Cały bagaż z łodzi lądował na brzegu i był przenoszony przez cała naszą ekipę w miejsce , z którego mogliśmy ponownie kontynuować podróż łodzią. W jednym z takich „rozlewisk” zobaczyliśmy płynącego węża. Nie wiem jaki to był gatunek (może boa) , nie była to na pewno anakonda. Kolejny przystanek na nocleg. Tym razem tuż przy brzegu rzeki przy którym stały wśród drzew 4 zadaszone, okrągłe, palmowe wiaty. Pierwsze dwie zajęte były przez rodzinę Indian .Kolejną zajęli nasi Indianie i przewodnik, ostatnia została zaanektowana przez naszą ósemkę.
Tubylcy , rodzina dwójki dorosłych i 4 dzieci była wyraźnie zadomowiona w tym miejscu. Świadczyło o tym pranie rozłożone na kamieniach nad rzeką, solidnie zbudowane z kamieni palenisko . I kosz na śmieci(sic!), upleciony z liści palmowych. Dłubanka-łódź (koniecznie z jednego pnia drzewa) zacumowana była w mini zatoczce. Młodsze dzieci (około 4-7 lat) z zainteresowaniem podglądały nas przy rozbijaniu obozu. Starsze pomagały rodzicom w codziennych zajęciach.
Przewodnik powiedział nam, że jest to rodzina płynąca do misji z okazji Wielkanocy. Byliśmy zdumieni. Święta miały być dopiero za 3 tygodnie. Okazuje się jednak, że Indianie do misji płyną nawet i ponad miesiąc. Po drodze zatrzymują się w podobnych temu miejscach. Spędzają kilka dni potrzebne na zdobycie pożywienia (polowanie, zbieractwo). Przy okazji przewodnik powiedział, że ponad 90% ludności Wenezueli to katolicy.
Ponieważ dzisiejszego wieczora mieliśmy potencjalnych obserwatorów wchodzenie do hamaka nabrało szczególnego wymiaru. Otóż wyważenie równowagi w takim hamaku bez wsporników nie jest wcale rzeczą prostą. A brak równowagi oznaczał jedno – wywrotkę i tzw „glebowanie” Podłożem , w ramach zadaszenia, był bardzo mocno ubity grunt. Oczywiście bez źdźbła jakiejkolwiek roślinności, aby widzieć co się na gruncie znajduje. Poprzedniego wieczoru dwójka (pominę milczeniem kto) w ramach wyważania lądowała z hukiem na ziemi. Dla uniknięcia koziołka należało najpierw włożyć śpiwór i usiąść w środku hamaka, na rozłożonym śpiworze. Nie zapominając także wcześniej włożyć wszystko to, co miało spać z nami (ja np. na wszelki wypadek zabierałam, oprócz niezbędnej latarki mały, podręczny plecak) .Następnie- zdecydowanym ruchem położyć się w śpiworze. Wtedy można było spokojnie zmienić ubranie pod osłoną moskitiery.
Dodatkowym utrudnieniem, spowodowanym obecnością potencjalnych obserwatorów, było nocne wyjście do „ubikacji” czyli na brzeg rzeki bądź na skraj dżungli. W moim przypadku było to powodem dodatkowych emocji, musiałam w miarę dyskretnie obudzić Lesia śpiącego w hamaku obok mnie. I rozpoczynał się mój swoisty, nocny rytuał. Budzenie Lesia, Lesio trzepał swoje i moje buty, potem -na wszelki wypadek * (a nuż nie wytrzepał jak trzeba) moje buty trzepałam jeszcze raz . Wtedy Lesio oświetlał ziemię pod moimi stopami i łaskawie wychodziłam na zewnątrz z kokonu hamaka. Potem wystarczyło znaleźć stosowne, nieodległe miejsce i można było biegiem wracać do hamakowego łóżka. Z nadzieją, że nie goni nas puma albo jaguar.
Przed pierwszą nocą w hamaku obawiałam się o mój nieszczęsny kręgosłup(dwie operacje) i jego reakcję na spanie w pozycji embrionalnej. Nic bardziej błędnego. Otóż bawełniany hamak powodował, że ciało w nim układa się w sposób jak najbardziej naturalny. Żadne lecznicze łóżko nie dawało mojemu kręgosłupowi takiego komfortu. Ba, rozważałam, czy na stałe w domu nie rozwiesić indiańskiego hamaka.
Kolejny ranek. Z poranną audycją ptasiego radia. Zakłócaną czasem inną, z małpiego gaju. Tego dnia zobaczyliśmy po raz pierwszy kilka pekari, które dość blisko podeszły do naszego obozowiska. Pewnie szły do wodopoju.
Zwinięcie obozowiska to nie tylko zabranie wszystkich rzeczy. Także obowiązkowe zakopanie wszelkich śmieci które wytworzyliśmy w danym miejscu. Nigdzie, gdzie dopływaliśmy do brzegu, nie widzieliśmy śladów pobytu ludzi. Nie potrzeba przepisów , ustaw i wielkich akcji sprzątania ziemi. Wystarczy dobry nawyk. A brak śmieci oznacza, że w miejscu gdzie przyjdzie komukolwiek nocować, nie ma skupiska mrówek, owadów, wszelakiego robactwa i much ,które byłyby niewątpliwie gdyby każdy nie sprzątał nieczystości.
Ruszyliśmy dalej wśród królujących nad rzeką tepui. Oprócz nagłych ataków krótkotrwałego deszczu, występowało jeszcze jedno, bardzo charakterystyczne dla tego obszaru zjawisko. Otóż, nagle nad tepui tworzyły się obłoki, przysłaniając często całe wierzchołki gór. Gwałtowne parowanie i duża ilość wilgoci tworzyły takie kłębiaste chmury, które pojawiały się jakby znikąd po to ,aby równie nagle zniknąć.
Mijał kolejny dzień spędzony na rzece. Coraz sprawniej pokonywaliśmy przeszkody niej, a przenoszenie bądź przepychanie łodzi stało się rutyną. A nie było to proste, z uwagi na bardzo silny prąd Caroni. Czasami trzeba było korzystać z asekuracyjnych, grubych lin dla utrzymania równowagi. Na rzece widzieliśmy z rzadka canoe z Indianami , którzy łowili ryby. Żadnych turystów, żadnego zgiełku. Dżungla ,ptaki i rzeka.
Szkoła Araków. Poszukiwacze złota i diamentów.
Kolejną noc mieliśmy spędzić w wiosce Araków. Z tej wioski pochodził jeden z naszych Indian. Dopłynęliśmy do niej wczesnym popołudniem. Przy domach rozpoczynających wioskę , gościny placyk z” hotelowym „ zadaszeniem, umożliwiającym rozwieszenie kilkunastu hamaków. Tego dnia jedliśmy na lunch kawałki drobiu, zakupionego od tubylców. Wioska składała się z kilku domów, o bardzo prostej konstrukcji i wyposażeniu. Otwory okienne bez szyn, za to z moskitierami. .Centralne miejsce jednak zajmował budynek szkoły. Był to rodzaj długiego baraku z otworami okiennymi, podzielony na kilka klas. Przy szkole uklepane boisko do gry w piłkę..Mieszkańcy uprawiali ananasy, banany ,także warzywa. Niektórzy mężczyźni zajmowali się także poszukiwaniem złota i diamentów. Arakowie mieli zgodę na nieprofesjonalne poszukiwania , na własne potrzeby. Indianie nie nadużywali tej swobody. Najczęściej , kruszec bądź kamienie służyły jako źródło uzyskania pieniędzy na konkretne cele : np. zakup dużej łodzi, bądź –marzenie każdej osady na Wyżynie – dobrego motoru do łodzi, co umożliwiałoby szybsze dotarcie do Misji na zjazdy z okazji świat Wielkanocnych bądź Bożego Narodzenia i ułatwiające kontakty z bardziej oddalonymi przyjaciółmi.
Dzieci do szkoły przypływały w canoe z całej okolicy. Ubrane w jednolite ubiory, w godzinę od wschodu słońca zaczynały sukcesywnie zbierać się na placu przed szkołą. Dzień szkolny rozpoczynał apel, wspólna modlitwa. Potem zajęcia. Nauczycielami w szkole zwykle zostawali mieszkańcy wioski. Po ukończeniu szkoły podstawowej wioska wysyłała te dzieci na dalszą naukę do miasta. Kilkoro z nich zawsze miało za zadanie zdobycie szlifów nauczycielskich i powrót do wioski .
W wiosce, w kilku miejscach ustawione były duże kosze na odpadki. Obok nich stały wiązki liści służące jako miotły. Każdy kosz był szczelnie przykryty pokrywą uplecioną -podobnie jak sam kosz- z liści palmowych. Dzięki idealnemu porządkowi wokół nie było much. Ten zwyczaj- z relacji przewodnika- zakorzenili u Indian misjonarze.Rano można było zaobserwować dzieci i dorosłych , którzy z saperkami kopali w różnych miejscach przyległej dżungli dołki , pozostawiając obok wykopane kupki ziemi oraz saperki. To były miejsca na ubikację. Każdy , wykorzystujący dołek do wiadomych celów, miał od razu za zadanie dół zakopać . W ten naturalny sposób znowu ograniczano liczbę robactwa wokół wioski, a także ewentualne źródła zakażeń.
Z wioski Arawaków mieliśmy płynąć następnego dnia do Misji. Tam mieliśmy pożegnać rzekę Caroni i przemieścić się do Pueblo de Cavac, osady w pobliżu niezwykłej jaskini.
Misja nad Caroni. Jaskinie Canaimy
Przy wieczornym ognisku padła zaskakująca propozycja od naszego przewodnika. Otóż okazało się ,że po zakończeniu naszej podróży razem z trójką Niemców i Indianami udają się na poszukiwanie złota i diamentów. Oficjalnie jest to tracking, ale de facto Indianie( mają do tego prawo –ustawa) ruszają na poszukiwania ,a nasz przewodnik razem z towarzyszami podróży będzie turystycznie „spacerował” z nimi. Kolejne trzy dni. Tym razem w poszukiwaniu złota... Gdyby nie ściśle zaplanowana kolejna podróż nie sądzę ,żebyśmy ochoczo nie powędrowali z nimi.. Nikt przecież nie mógł nas zmusić do odpoczywania na Margarita , a samolot powrotny mieliśmy dopiero za 11 dni. Niestety, byliśmy bez szans komunikacyjnych, aby przesunąć naszą wyprawę po Orinoko...Wzięliśmy namiary na przewodnika, umawiając się ,że może kiedyś w przyszłości uda nam się realizacja i takiej przygody.( mam nadal wizytówkę!- a nuż się przyda?)
Pobudkę tym razem zrobiły ary do spółki z kogutami. Zaiste, ciekawa orkiestra. Śniadanie zjedliśmy przy dużym stole razem z rodziną naszego Indianina. Smak ananasów przyniesionych prosto z „ogrodu” gdzieś kołacze się nadal w pamięci.(żołądka i podniebienia)
Ostatni odcinek rzeką Caroni. Tym razem dwukrotnie musieliśmy opróżnić łódź całkowicie. Lekkie canoe , bez bagażów ,spokojnie było przepychane przez Indian , którzy tak jak my kierowali się do Misji. Ostatni deszcz i ostatni prysznic z bryzgu fal. Przed nami ukazała się zabudowa Misji.
Misja składała się z Kościoła, szpitala (jedynego w okolicy) ,lądowiska dla lekkich samolotów szkoły ponad -podstawowej. Oczywiście były też domy dla tubylców i pracowników Misji, plebania. A także sklep, w którym można było zrobić pierwsze od kilku dni zakupy. Z czego skorzystaliśmy skwapliwie , głównie w celu zakupu… czekoladek. W pobliżu było sporo zadaszonych wiat dla przypływających na święta Indian. Na zwiedzanie Misji nie mieliśmy czasu ponieważ ostatnia przeprawa zajęła nam go zbyt dużo .
Pożegnaliśmy się z towarzyszami podróży życząc im obfitych zbiorów (z lekka zazdrością) Czekał na nas nowy przewodnik i Jeep, którym ruszyliśmy w drogę do Pueblo de Cavac. Droga byłą dość kiepska, ale zarówno kierowca jak samochód zdali egzamin. Nasze żołądki też. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy małej plantacji bananów i ananasów. Oczywiście z konsumpcją na miejscu. Zarówno banany w Afryce,Azji jak i tutaj mają niewiele wspólnego z bananami z bananowców lokalnych. Duże, żółte banany mają tutaj charakter „przemysłowy” i używane są głównie do pieczenia. Banany do jedzenia są małe, ciemnożółte, (bardziej nawet brązowawe ) , są słodkie i smakują jak ambrozja.
W pewnym momencie, tuż przy drodze, zobaczyliśmy wrak Dakoty. Samolot miał ponad 40 lat. Charakterystyczne jest to, ze nie został rozkradziony na części. Po przejechaniu kilku kilometrów wśród sawanny, zobaczyliśmy z oddali niesamowity widok. Ciąg niezbyt wysokich, ale niesłychanie szerokich wodospadów. To nieodległa Canaima falls. Pełen urok tych wodospadów mogliśmy ocenić lecąc nad nimi.
Dojechaliśmy na miejsce kolejnego noclegu. To była wioska Kavak (Cavac). Mimo , iż była tam restauracja, w której serwowano proste, ale w miarę „normalne” posiłki-nocleg był standardowy. Tyle ,że miejsce palmowych wiat zajęły betonowe, prostokątne boksy w których były słupy do przywiązywania hamaków. Podłogę stanowiło klepisko.
Po ucywilizowanym już lunchu wybraliśmy się do jaskini Guayaraca. Przewodnik mówił o niej : szmaragdowa jaskinia. Ten przydomek jaskinia uzyskała od lśniących szmaragdowym blaskiem ścian. Na krótką (ok.2 km) wyprawę przez sawannę wyruszyliśmy z kostiumami kąpielowymi, ponieważ wejście do samej jaskini znajdowało się w rzece. Wędrówka w upalnym słońcu dała nam się szybko we znaki. Na brzeg niewielkiej rzeki, płynącej w zielonym wąwozie , dotarliśmy mokrzy od potu. Zeszliśmy na brzeg rzeki, przebraliśmy się w kostiumy . Nurt rzeki był rwący. Dlatego przewodnik zamocował linę przy której mieliśmy iść przez kilkadziesiąt metrów, a potem płynąć kawałek pod wodą do środka jaskini. Dno rzeki było bardzo kamieniste.
Weszłam, noga osunęła mi się gwałtownie z kamienia i przeszył mnie piekielny ból kręgosłupa. Próbowałam przejść jeszcze kawałek, ale bezskutecznie. Ból był paraliżujący. Cóż było robić...Musiałam zostać nad rzeką. Nie mogłam narazić reszty grupy na atrakcje w postaci np. wzywania helikoptera po mnie. Miałam jak zwykle leki przeciwbólowe i czas potrzebny do tego aby zadziałały. Pomachałam dziarsko ręką na „ do zobaczenia” . Jak tylko znikli mi z pola widzenia , odpuściłam sobie. Moczyłam nogi w rzece i ryczałam z bezsilności. Nawet nieźle mi z tym płaczem szło , bo kiedy wracali podobno miałam jeszcze spocone oczy.
Urok jaskini poznałam zatem z opowieści , zdjęć i filmów. Wejście było z rzeki, w pewnym momencie trzeba wpłynąć pod wodą . W końcu jaskini jest komin przez który wpada światło słoneczne . To ono wraz z zielenią rosnąca przy kominie nadaje niezwykłą barwę wodzie i ścianom. Przez komin do jaskini spada mały wodospad. Na końcu wpisu znajdują się linki do wszystkich , opisywanych przeze mnie miejsc.
Salto Angel
Tej nocy mieliśmy toaletę z prawdziwego zdarzenia. Prysznice i ubikacje, które oddzielone były niewysokimi, betonowymi przegrodami. Spora przestrzeń wolna od ziemi. Na szczęście dla mnie. Bo jak weszłam do ubikacji, to skorpion miał gdzie uciec. Gdyby nie było ażuru, musiałabym uciekać ja. Mimo niejakiej wprawy, Staszek, który chciał szybko odpocząć w hamaku ,wylądował –ku naszej wrednej uciesze- z wdziękiem słonia na klepisku. To była ostatnia noc na Wyżynie. Rano pakowanie i zaraz po śniadaniu udaliśmy się na lądowisko. Czekał już niewielki Peiper i ....ponad stukilogramowy Wenezuelczyk (Metys). To dlatego zostaliśmy ostrzeżeni, że nie wolno nam wziąć więcej jak 10 kg do samolotu.. Lesio przytomnie zauważył, że pilot ma około 50-tki więc musi mieć duże doświadczenie.
Niestety wiedzieliśmy ,że w tym rejonie rozbijają się samoloty z turystami...Pisałam wcześniej o charakterystycznym zjawisku chmur znikąd. Tworzyły się jakby z niewidocznej strony tepui nagle ogarniając wierzchołek i wszystko co się znajdowało z drugiej strony. To takie niespodziewanie pojawiające się chmury były najczęściej przyczyną wypadków.
Pilot rozsadził nas wedle wagi. Tak więc obok pilota zasiadł Staszek.Za nimi Lidka i Leszek, a w luku bagażowym: (sic!) bagaże, Dorotka i ja. Staszek z Lesiem mieli robić zdjęcia, a ponieważ ja miałam największe obawy zostałam zaangażowana do skupienia się na kręceniu filmu .Muszę przyznać skuteczność tej metodzie -pokonałam strach koncentrując się na filmowaniu. Wystartowaliśmy. Samolot leciał w kierunku tepui Auyan. Pilot obiecał, że pokaże nam Salto Angel. Pod nami wijąca się rzeka i dżungla. Po chwili lecieliśmy nad Churunu z której musieliśmy się wycofać płynąć łodzią. a na wprost nas Auyan.
Ponieważ wodospad jest schowany jakby we wnęce góry trzeba bardzo blisko podlecieć samolotem, aby zobaczyć go w całej krasie. Pilot podlatywał pod wodospad trzykrotnie(czyli dopóki nie uzyskał zapewnienia, że został nakręcony film i zrobiliśmy udane zdjęcia). Ja gwarantowałam mój film już za pierwszym podejściem, ponieważ nagłe „podrywanie” samolotu lecącego wprost na skalną ścianę nie należało do bezstresowych... Jak się później okazało film pokazywał skokowo kawałki strugi wody wodospadu ,wnętrze samolotu a nawet moją pełna emocji twarz….
Wrażenie jednak były wielkie. Początkowa struga wody spadała na dół chmurą kropli , przeradzającą się niżej w strużki wody i finalnie tworząc rzekę, który wartkim nurtem zanurzała się w dżungli. Następnie przelecieliśmy nad wodospadami Canaima. Tam pożegnaliśmy tepui i Wyżynę lecąc nad llanos do Ciudad Bolivar.
Lądowaliśmy na jakimś niedużym , trawiastym lądowisku. Tam czekał na nas kolejny przewodnik, tym razem Indianin z plemienia Warrao. Jak się okazało nasz nowy przewodnik mówił tylko po hiszpańsku. Po angielsku znał zaledwie kilka słów. Ale dowiedzieliśmy się, że nad Orinoko będzie miał kolegę , który mówi po angielsku .Czyli, że będziemy mieli przewodnika i tłumacza. Przesiedliśmy się do kolejnego Jeepa. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce nasz Indianin zatrzymał samochód u swojego znajomego na małej farmie. W zdumienie wprawiły nas chodzące swobodnie po podwórcu kapibary. Te wielkie stworzenia z rodziny gryzoni mają szorstką sierść i nie wykazują lęku . Można je było spokojnie pogłaskać.
Dojeżdżamy do rzeki , gdzieś poniżej Ciudad Bolivar. Przesiadamy się na łódź,w której rzeczywiście czeka na nas kolejny Indianin Warrao mówiący przyzwoitym angielskim .Od niego dowiadujemy się, że popłyniemy prosto do lodge w której będziemy nocować. Że płyniemy Orinoko w kierunku delty , czyli w kierunku Ciudad Guyana. Że dzisiaj jedynie możemy sobie popłynąć na oglądanie ptaków przez zmierzchem, a od rana wypływamy na cały dzień na Orinoko.
Docieramy do bardzo wysokiego pomostu przy rzece. Na nim widać drewniane domki. A w dole pomost do cumowania łodzi. Indianie zabezpieczają motorówkę , a my wchodzimy do góry. Recepcja jest w restauracji . Dostajemy klucze do dwóch domków ( jest ich w sumie nad rzeką kilkanaście). Domki z moskitierami zamiast szyb. Wewnątrz szerokie łoże przykryte gęstą moskitierą. Jakaś szafka, ubikacja. Wracamy z powrotem do restauracji , po drodze mijając trzy prysznice stojące na pomoście . Prowadziły do nich drzwiczki w stylu saloonu. Odpływ oczywiście między deskami pomostu do rzeki. Podobnie jak w ubikacjach w naszych domkach. Po późnym lunchu wsiadamy do sporej łodzi z rozłożystym dachem u góry. Ruszamy na podbój Orinoko.
Orinoko – smak ryzyka
Do łodzi zabraliśmy peleryny. Ponieważ był dzień i nigdzie nie było widać komarów nie zabezpieczaliśmy się przeciwko nim.(witaminka b była wzięta, ale nie użyliśmy żadnych smarowideł) . Mieliśmy popłynąć w kierunku delty po drodze oglądając dżunglę, ptaki oraz siedliska Indian Warrao. Na rzece nie było specjalnego ruchu .Jednakże - w przeciwieństwie do Caroni - można było zobaczyć płynące większe łodzie z Wenezuelczykami wyraźnie nastawionymi na połów ryb. A także canoe , z innymi, którzy przemieszczali się pomiędzy rzadko rozlokowanymi po obu stronach Orinoko siedliskami. Większość z nich miała ustawiony na brzegu na palach główny dom, ale także małe chatki i urządzenia gospodarcze ,bezpośrednio na brzegu rzeki. Z oddali było widać grupki dzieci, bawiących się spokojnie na brzegu rzeki.
Niekończąca się ściana zieleni po obu stronach Orinoko. Widoczne małpy i ogromne ilości ptaków. Przyjrzeć się jednak można było dopiero wtedy, gdy płynęło wzdłuż brzegu. Ogromne wrażenie robiły na rzecze łachy białego piachu, a także pływające wyspy zieleni. Niekiedy te wsypy zieleni tworzyły cały pociąg, kępki różnej wielkości połączone ze sobą i płynące w tempie nurtu rzeki. Stanowiły one naturalne niebezpieczeństwo dla łodzi motorowej. Dlatego urokliwe wysepki należało omijać.
W zdumienie wprawił nas widok kąpiących się dzieci, Czy tu nie ma piranii? -zapytałam naszego przewodnika. Oczywiście ,że są- odpowiedział patrząc na mnie z politowaniem.
-Wiec jak się można kapać? - jeśli nie ma się ran , pirania nie poczuje zapachu krwi i nie ma powodu ,żeby atakować.
A kajmany”? -Tutaj kajmany nie pływają, one są w innych miejscach- wyjaśnił. Cóż, tubylcy wiedzą co robią. Chociaż przypadki zranienia przez kajmany zdarzają się także w takich miejscach, ale rzeczywiście rzadko.
Widzieliśmy w trakcie tej wyprawy niezliczone ilości papug, .Były czaple i tukany. W drodze powrotnej zobaczyliśmy delfiny rzeczne. Dla lepszego widoku sternik podpłynął do brzegu... Mówiąc szczerze, było to dla naszej grupy całkowite zaskoczenie. Podobnie jak informacja od przewodnika, że zdarzają się tu także rekiny. Spadł deszcz. I nagle zaroiło się wokół nas od komarów. Dobrze, że chociaż mieliśmy peleryny które chroniły przed atakiem, ale i tak na łodzi rozlegało się charakterystyczne „klaskanie”. Na szczęście deszcz trwał nie dłużej niż 10 minut , a kiedy wyszło słońce komary znikły. Nie bez znaczenia był fakt, że wróciliśmy bliżej głównego nurtu rzeki.
Wróciliśmy do naszych domków. Tam okazało się, że szczelność moskitiery pozostawia wiele do życzenia, a w domku jest sporo komarów. Spróbowaliśmy uszczelnić widoczne dziurki i zapaliliśmy spirale anty- komarowe.
Kolacja była podana w głównym budynku na pomoście. Zrobiło się zupełnie ciemno. Na stołach paliły się świece. Do posiłku podano pół butelki rumu na głowę . Nie wszyscy z nas mieli ochotę na alkohol w tym klimacie, więc większość naszego deputatu została nietknięta. Oprócz naszej piątki byłą grupa 5, czy 6 Francuzów i kilku Anglików . Razem kilkanaście osób. Było bardzo parno . Mimo tego, iż byliśmy nad wodą nawet po zmroku czuć było duchotę tropiku. Dzięki wypróbowanej na Borneo metodzie zabezpieczyliśmy się skutecznie przed ukąszeniami komarów. Ale były ich rzeczywiście całe chmary. Na Wyżynie Gujańskiej nie było ich prawie wcale. !
Rano , po śniadaniu wyprawa na ryby. Tym razem wypłynęliśmy w pełni przygotowani na spotkanie z komarami w trakcie dnia. Co oznaczało, że będziemy śmierdzieć witaminą b jak należy. Nasi Indianie zabrali kuchenkę na drewno do łodzi , jakieś patelnie i warzywa.. Podstawę posiłku, czyli ryby, mieliśmy złowić sami. Zdziwiło nas jednak ,że nie zabrali wędek. Wszystko wyjaśniło się kiedy dopłynęliśmy na „łowisko” , czyli do jednej z niedużych odnóg Rio Orinoco. . Tam zacumowali łódź i dali nam nawinięte na kawałki drewna żyłki z haczykiem, bez ciężarka. Pokroili zabrane ze sobą kawałki jakiegoś mięsa- to była przynęta. Następnie krótka instrukcja połowu indiańską wędką i do roboty!
Po kilkunastu minutach mieliśmy już w łodzi całkiem przystojne piranie , jakieś inne sardynowate. Jak skończyło się mięsko, Indianie pokroili złowioną rybkę i dalej mieliśmy dość przynęty. W pewnym momencie złowiłam rybę z bardzo długimi wąsami: Indianin zawołał ostrzegawczo do mnie ,żebym nie próbowała jej sama ściągać. Sądziłam, ze może te wąsy są trujące..za chwilę jednak Indianin zademonstrował nam, dlaczego ostrzegał. Otóż śliczna rybka miała na grzbiecie płetwę, ostrą jak żyletka. Indianin pokazał, że można nią ciąć spokojnie drugą rybę...
Uczta była super. Pirania smakuje jak świeżo złowiony okonek. Pozostałe ryby również były wyśmienite. Do tego ryż i sałatka z warzyw. Po obiedzie popłynęliśmy do wioski indiańskiej, składającej się z kilku chat. Dopływając do brzegu , mieliśmy w pamięci noc spędzoną we wiosce Arawaków na Wyżynie Gujańskiej. Gdzie urzekł nas niezwykły porządek i dbałość o czystość. A na brzegu Orinoko u Warrao szok. Pół biedy, co się działo przy domu na palach. Tam w przeszłości po prostu wszystkie nieczystości zabierała w sposób naturalny matka- rzeka .. Cywilizacja i rozpoczęcie hodowli świń na brzegu , na gruncie , przy równoczesnym braku jakiegokolwiek nawyku sprzątania (robiła to rzeka) doprowadziła do tego, że wokół domostw panuje nieprawdopodobny brud. Wśród odchodów świń i kur , resztek i śmieci różnego rodzaju, biegają śliczne, brudne dzieci..
Warrao to nie schludni Arawakowie
Indianie przywitali nas bardzo serdecznie i zaprowadzili do dżungli, kawałek za wioskę, żeby poczęstować nas największym przysmakiem, czyli sercem palmy. W tym celu błyskawicznie ścięli maczetami kilka palm . Następnie sprawnie rozłupali pień i z środka wydobyli zaczątki liści , które miały kształt walcowatego , białego oscypka .
Indianie podali nam go do jedzenia. Smak i kruchość świeżego orzecha, absolutnie doskonały przysmak. Drugi przysmak, zaoferowany ,po chwili szukania czegoś w pniu ściętej palmy, wprawił nas w osłupienie. Otóż Indianie wyjmowali z pnia tłuste, białe larwy z czarnym pyszczkiem... I podali nam , zachęcając do jedzenia. Ponieważ sądzili ,że nie wiemy jak skonsumować - była pełna demonstracja. Jeden tubylec oraz jeden z naszych przewodników włożyli je jak na komendę do ust i zjedli. Przez chwile było widać wijące się końcówki larw w ich ustach.Mimo usilnych namów -odmówiliśmy jak jeden mąż. Przeznaczone na poczęstunek dla nas larwy wylądowały w kieszeni naszych Indian. Kiedy wróciliśmy do łodzi, jeden z nich rozgrzał patelnię, nalał sporo oleju i upiekł larwy jak frytki. Ponieważ nikt z nas nie był chętny, Indianie zjedli je sami. W sumie potem żałowaliśmy, że żadne z nas nie spróbowało. Te larwy były niesłychanie czyste , żyły bowiem w środku pnia palmy...Miały tez bardzo dużo białka.. Cóż, nawyk.
Znowu deszcz i od razu komary. Ponieważ - mimo wypatrywania- nie zdołaliśmy zobaczyć obecnych tu podobne wszędzie kajmanów, nasi Indianie zaproponowali nam extra wycieczkę. Za dodatkowa opłatą zobowiązali się pokazać nam kajmany nocą. Powiedzieli, że sprowadza jeszcze jednego Indianina, który zna doskonale miejsca w których kajmany nocą wychodzą na brzeg. I ,że dzięki silnym latarkom, spokojnie zobaczymy je w całej krasie. Dodatkową atrakcją będzie oglądanie świecących oczu kajmanów , które znakomicie nocą odbija światło latarki ....
Ponieważ mieliśmy wypłynąć po 21 ej, postanowiliśmy dłużej posiedzieć w restauracji. Nasz metoda na witaminę b oraz smrodek doskonale skutkowała, bo obecne -mimo moskitier -komary omijały nas szerokim łukiem. Nie chcąc kusić losu, wszyscy mieliśmy długie spodnie , skarpety i lekkie bluzy z rękawami. Do obiadu podano jak zwykle rum. Były trzy butelki. Jedną z nich, a konto wyprawy wypił Staszek z Lesiem i skromnym udziałem Lidki, a dwie postanowiliśmy sprezentować naszym Indianom .Zanieśliśmy poczęstunek do stołu przy którym siedzieli w oczekiwaniu na wyjazd . Towarzyszył im już „specjalista” od kajmanów, stary Indianin.
Po 21 zeszliśmy na przystań do łodzi. Dziadek miał w ręku bardzo silną latarkę oraz duży nóż, w rogowej oprawie. Mieliśmy wpłynąć w jedną z węższych odnóg Orinoco , co wymagało przepłynięcia na drugi brzeg w poprzek rzeki. Radosny nastrój naszych indiańskich towarzyszy, którzy mówili dużo i głośno w swoim narzeczu, nie zaniepokoił nas na początku. Kiedy , dopłynąwszy do drugiego brzegu, zamiast w odnogę trafili w stały ląd ..zaczęliśmy się niepokoić, że coś jest nie tak. Kiedy wpłynęliśmy w odnogę i kolejny raz trafiliśmy w brzeg , zorientowaliśmy się, że nasi Indianie są kompletnie pijani ... dziadek , zamiast kierować snop światła latarki na wodę jeździł zygzakiem :woda - korona drzew...był szalenie pogodny przy tym i gadatliwy,, tyle, ze mówił w swoim narzeczu. Tłumacz jakby nie pamiętał wszystkich słów po angielsku, bo mówił mieszkanką hiszpańsko-angielską. Mimo tych emocji udało nam się zobaczyć ślepia kajmanów...widok rzeczywiście wart ryzyka nocnej wyprawy. Chcieliśmy więc wracać, ponieważ znowu Indianie trafili łodzią w brzeg . Było podwójnie niebezpieczeństwo – albo rozwalimy łódź i zostanie nam wyjść na brzeg dżungli, albo w trakcie uderzenia w drzewa – coś nam z nich spadnie do łodzi... J
Jednak nasz main przewodnik powiedział, że do przesmyku, gdzie wychodzą kajmany , mamy 5 minut. Rzeczywiście. Kiedy panowie oświetlili latarką dżunglę pokazał się jakby jakiś prześwit miedzy drzewami. Okazało się jednak, że te kajmany wychodzą z drugiej strony i-dla ograniczenia ryzyka płynięcia wokoło do tego miejsca ( pół godziny) na wszelki wypadek mężczyźni pójdą lądem sprawdzić (jakieś kilkadziesiąt metrów przez dżunglę). Pierwotnie proponowali nam wszystkim lądową wycieczkę, ale zaparłyśmy się nogami w dno łodzi i za żadne skarby nie chciałyśmy ryzykować postawienia nogi w dżungli nocą. Dziadek został z nami , jako ochrona (bezzębna prawie, ale z nożem) , a obaj przewodnicy , Staszek i Lesio poszli sprawdzać, czy są kajmany... Zabrali 3 latarki, zostawiając nas bez oświetlenia. Nocne odgłosy dżungli , oddalające się głosy Lesia i Staszka.. jakiś odgłos przytłumiony kroków po gałęziach... Nagle krzyk : puma! I natychmiast odgłos biegnących w popłochu pospołu Indian z naszymi panami..A my , jak rasowe kobiety...z przerażeniem patrzyłyśmy na skraj dżungli zastanawiając się kto będzie pierwszy w łodzi: puma czy oni....
Przewodnikom też wyraźnie nie było do śmiechu. Pewnie nawet lekko otrzeźwieli. Rzeczywiście, na ich drodze stanęła puma. Już nikt nic nie wymyślał – po prostu rozpoczęliśmy powrót do lodge. Przycichł nawet dziadek. Wreszcie byliśmy na miejscu. Po tych emocjach spaliśmy jak zabici . Następnego dnia rano w trakcie dyskusji, doszliśmy do prawidłowych wniosków. Przecież Indianie mają niesłychanie niską odporność na alkohol. .. A myśmy radośnie pozwolili im wypić 1,5 litra rumu. A potem bezmyślnie , nocą popłynęliśmy z nimi na kajmany....Ot, dusza ułańska!
Poranny prysznic. Kiedy czekaliśmy na opróżnienie jednego stanowiska, naszym oczom ukazał się koszmarny widok. Wyszedł jeden z Francuzów, który poprzedniego dnia brylował w restauracji . Widzieliśmy, że po rumie przydziałowym na stół Francuzów wędrowały inne butelki z alkoholem. Było widać , ze wieczorem nie miał długich spodni. Znieczulony alkoholem, nie reagował na ukąszenia komarów. Efekt- nogi do wysokości na udach , gdzie kończą się krótkie spodenki, były w czerwonych kropkach ukąszeń, raz przy razie. Setki ukąszeń... Praktycznie stanowiły jedną , wielką przestrzeń krwistej czerwieni...Sądzę, ze facet musiał mieć zakażenie.
Przyleciały 4 ary. Usiadły sobie na pniu, niedaleko restauracji. Kiedy podeszliśmy bliżej nie okazywały niepokoju. Jedna z nich nawet (zabawnie przechylając łepek) przybliżyła się do ręki Staszka. Kiedy jednak chciał ją , ośmielony, pogładzić-niespodziewanie mocno chwyciła w dziób jego palec. Wyszarpnął, ale rana była spora...
Kłębowisko węży
Kiedy stałam w oczekiwaniu na Lesia przy barierze pomostu i przyglądałam się brzegowi rzeki, zauważyłam wśród nabrzeżnej zieleni i wodorostów -sporego węża. Ponieważ Staszek chciał koniecznie mieć na filmie węża, powiedziałam, żeby przyszedł do mnie z kamerą. Kiedy przyszedł- mój wąż gdzieś mi zniknął. Zaczęliśmy wypatrywać skrupulatnie oboje, ponieważ nie mógł odpełznąć za daleko. I wtedy zobaczyliśmy, że pod naszym pomostem jest ..kilkanaście węży różnej wielkości, na niedużej przestrzeni... Pomyślałam sobie, co by było, gdybyśmy tak w nocy ześlizgnęli się z pomostu podczas wychodzenia z łodzi...Ale – nic się nie stało, a Staszek miał wymarzony film z wężami znad Orinoko na swojej taśmie.
Pora pożegnać Rio Orinoco. Jazda do Ciudad Bolivar i samolot powrotny na Margaritę. Pozostał nam jeszcze ostatnia atrakcja. Deep sea fishing. Popłynęliśmy na ocean. Mimo znakomitej pogody nie mieliśmy szczęścia. Ryb nie złowiliśmy. Za to mieliśmy okazję zjeść ostrygi , wyciągnięte z oceanu przez właściciela łodzi. On łowił , my czyściliśmy , a potem już tylko trochę soku z limonki i amatorzy mieli ucztę. Ja , uczciwie mówiąc, po przełknięciu jednej dla przyzwoitości (udało się bez zwrotu) z przyjemnością przekazywałam rarytas panom.
Wenezuela. Kraj kontrastów. Z cudowną, bardzo zróżnicowaną przyrodą. Wyprawa po Wyżynie Gujańskiej i dni spędzone na rzece, z noclegami na skraju dżungli... Bez kontaktu z białymi ludźmi, bez zgiełku turystów... Czasem zamykam oczy i jestem tam z powrotem.
http://www.panoramio.com/photo/7487416 jaskinia
http://www.panoramio.com/photo/7487739 Rio Caroni
http://www.panoramio.com/photo/7487788 wioska z lotniskiem obok jaskini
http://www.panoramio.com/photo/7487764 Salto Angel
http://www.panoramio.com/photo/7487761 tepui
http://www.panoramio.com/photo/5508279 wodospady Canaima
http://www.youtube.com/watch?v=49fKUfuaKzI http://portalwiedzy.onet.pl/76834,,,,delfiny,haslo.html
Inne tematy w dziale Polityka