wlipski
wlipski
betacool betacool
211
BLOG

Gdy przypływ dolarów przybrał pokaźne rozmiary

betacool betacool Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 4


Feliks Młynarski, Wspomnienia, PWN, Warszawa 1971

 

„Gdy przypływ dolarów przybrał pokaźne jak na nasze warunki, rozmiary, postawiłem na zebraniu Komisji wniosek, aby część sum przeznaczyć na kupno karabinów dla organizacji strzeleckich. Austriackie władze wojskowe zezwalały na kupno i gromadzenie broni. Przeciwstawił się temu Piłsudski. Użył argumentu, że na wypadek wojny broń dostaniemy od Austrii. Nie byłem takim optymistą i w PDS (Polskie Drużyny Strzeleckie – przyp. moje) powoli, z własnych składek, nabywaliśmy karabiny, aby mieć chociaż odrobinę niezależności. Mój skromny głos nie mógł przeważyć autorytetu Piłsudskiego. I całość dochodu z Ameryki nadal używano wyłącznie na pokrywanie kosztów  administracyjnych”.

To fragment wspomnień Feliksa Młynarskiego, który był wybitnym ponad epokowym finansistą swobodnie poruszającym się w monetarnych zawiłościach systemów monetarnych Polski po odzyskaniu niepodległości, Generalnej Guberni i PRL-u. Przytoczony cytat dotyczy momentu poprzedzającego wybuch I WŚ.

To co mnie w tym fragmencie uderzyło, to nie tyle fakt, że strumień dolarów przybrał pokaźne rozmiary, lecz to, że został sklasyfikowany przez Młynarskiego jako „dochód”. Ja co prawda wybitnym ponad epokowym finansistą nie jestem, ale wydaje mi się, że skoro przypływ gotówki jest jeszcze obarczony kosztami administracyjnymi, to powinien być raczej sklasyfikowany jako „przychód”. Teoria bowiem mówi, że przy zbyt wysokich kosztach (także tych administracyjnych) pozycja dochód może być w bilansie zaznaczono na czerwono – zwłaszcza wtedy, gdy prowadził ją buchalter, który miał do tego koloru wielki sentyment, do czasu oczywiście, gdy nie wysiadł na przystanku z napisem „Niepodległość”.

Feliks Młynarski pisze, że funduszami opiekowała się struktura pod nazwą Komisja Tymczasowa Skonfederowanych Stronnictw Narodowych i była pełna późniejszych gwiazd życia politycznego i gospodarczego. Znaleźli się tam Witold Jodko-Narkiewicz, Ignacy Daszyński, Władysław Sikorski, Feliks Młynarski, Marian Rapacki (późniejszy prezes „Społem”), Tetmajer. Siedzibą KTSSN stał się Kraków, a lokal organizacji mieścił się przy ulicy Dunajewskiego 6. Młynarski pisze, że zebrania odbywały się rzadko, gdy trzeba było podjąć „uchwały”. Na pierwszy ogień poszły sprawy personalne, czyli zorganizowanie aparatu wykonawczego:

„…wszystkie resorty KTSSN, a więc wojsko, skarb i sekretariat polityczny, zostały obsadzone przez ludzi z PPS. Dzięki temu jedna partia zmonopolizowała kierowanie pracami koordynacyjnymi. Nie mogło jednak stać się inaczej. Kierowanie resortami koordynacyjnymi wymagało poświęcenia dużej ilości czasu. Poza ludźmi, którzy schronili się do Krakowa i byli bezrobotni, nie było nikogo, komu można by było powierzyć kierownicze stanowisko. Szczególnie w zakresie spraw wojskowych kandydatura Piłsudskiego okazała się bezkonkurencyjna (…).

Nie było innego wyjścia, jak zgodzić się na monopol Jodki-Narkiewicza i jego towarzyszy partyjnych. Należało wybrać między zgodą na taki monopol lub niedopuszczeniem do powstania KTSSN”.

Jak widzimy fakt bycia bezrobotnym, który schronił się w Krakowie nie oznaczał w owych czasach jakiegoś szczególnego nieszczęścia, zwłaszcza jeśli ten ktoś otarł się szyld organizacji, w której nazwie pierwszą literą było „pe” a trzecią „es”. Jak wiemy okresy tak szczególnie układających się koniunktur wcale nie są w historii takie rzadkie, więc pamiętajmy – jak już nie mieć porządnego zajęcia – to tylko w Krakowie!

Młynarski oczywiście będąc blisko centrum, dbał o rozwój wspieranych przez niego Polskich Drużyn Strzeleckich i trzeba przyznać, że notował na tym polu realne sukcesy:

„Rozwój naszej akcji był tak pomyślny, że na wiosnę 1914 r. mogły się odbyć w lasach chojnickich pokaźne ćwiczenia drużyn z zaboru pruskiego pod komendą przysłanego ze Lwowa Michała Łyżwińskiego (późniejszego Żymierskiego)”.

Ech, raptem dwie strony wspomnień, a na nich dwóch marszałków. Aż trudno oprzeć się wrażeniu, że to przypływ dolarów miał taki przedziwny wpływ na niektóre kariery, ale nie będę wysuwał tego rodzaju twierdzeń, bo mógłbym popełnić jakieś ogromne historyczne nadużycie.

Choć powiem Wam, że pokusa do takich uogólnień jednak jest, bo oto na trzeciej stroniczce (a mowa o trzech kolejnych stronach od 67 do 69) unurzana w strumieniu dolarów jest kolejna znacząca persona – Prezydent Polski:

„Zebrane sumy przekazywano na adres Gabriela Narutowicza, profesora jednej z politechnik w Szwajcarii i późniejszego pierwszego Prezydenta Polski, który z kolei przelewał je do naszego Skarbu Wojskowego”.

To nie jest jedyne źródło łączące Narutowicza z przepływem funduszy z Ameryki. Te wątki można odnaleźć w kilu dość trudno dostępnych książkach. Oto jeden z cytatów:

„Na wiosnę 1915r. ustalony został kanał przesyłkowy. „Na mocy porozumienia z Piłsudskim, Narutowiczem, Kotem i M. Sokolnickim kasjerem funduszów amerykańskich na Europę jest prof. Narutowicz. Kwitować ma on i Piłsudski”. Odtąd pieniądze zaczęły nadchodzić regularnie aż do r. 1918”.

Dobrze – ktoś powie – jest kasa, są ludzie ideowi, odpowiedzialni i zdecydowani, dlaczego nie mieliby się za nią zająć organizowaniem niepodległości, nawet jeśli by się to miało wiązać z jakimiś kosztami administracyjnymi i nawet jakimś partyjnym monopolem.

Wszystko jasne, tylko dlaczego w takim razie Piłsudski w swojej książce „Wspomnienie o Gabielu Narutowiczu” pisał o nim pięknie wprawdzie, ale tak jakoś nie do końca szczerze i o roli „kasjera funduszów amerykańskich na Europę” zupełnie zapomniał?:

„O Gabrjelu Narutowiczu słyszałem względnie bardzo dawno. Rodzina Narutowiczów pochodzi z tych samych stron, co moja — ze Żmudzi, i należy do tej samej ziemiańskiej szlacheckiej sfery, w której specjalnie w tym zakątku dawnej Polski wszyscy o wszystkich wzajemnie jeżeli nie wszystko, to zawsze coś niecoś wiedzą. Stąd nazwisko Narutowicza znane mi było od dzieciństwa. Później w czasie moich wędrówek po świecie nieraz obijało mi się o uszy jego imię, wspominane przez wielu moich przyjaciół, którzy dla tych czy innych powodów przemieszkiwali lub zawadzali o Szwajcarję. Było to naturalne. Ś. p. Gabrjel Narutowicz stał się w tym kraju swego rodzaju znakomitością dzięki wybitnym pracom w dziedzinie budownictwa wodnego. A że w owych czasach, czasach ciężkiej niewoli, każdy Polak, który zdobył uznanie wśród cudzoziemców, dawał wszystkim innym pewne prawo do dumy narodowej, nazwisko to przez nikogo ze spotykanych przezemnie Polaków inaczej jak z szacunkiem nie było wymawiane.

Przypominam sobie, że w tych czasach uderzył mnie jeden szczegół z życia Gabrjela Narutowicza. W jednej z rozmów któryś z moich znajomych wyraził się o nim, jako o dziwaku. Zapytany przezemnie, na czem polegać ma to dziwactwo, odpowiedział z charakterystycznem wzruszeniem ramion, że Narutowicz, jeszcze jako słuchacz politechniki, uczęszczał systematycznie na specjalne kursa wojskowe, istniejące przy politechnice zurychskiej dla przygotowywania oficerów armji szwajcarskiej.

Fakt ten był dla mnie nadzwyczaj zastanawiający. Było w owym czasie, gdy w dobie popowstaniowej, młodzież ulegała łatwo różnym prądom, jakie się krzyżowały w polskich umysłach, lecz wszystkie razem wykluczały absolutnie, jako rzecz zdrożną, rzecz śmieszną lub nonsensowną — jakąkolwiek pracę w dziedzinie nauk wojskowych.

Dla mnie osobiście Narutowicz, uczeń kursów wojskowych, był niejako wyrzutem sumienia, sam bowiem głęboko w sercu zataiłem jakby grzech dzieciństwa — sentyment dla tradycyj powstańczych polskich i gryzącą mnie ustawicznie zazdrość w stosunku do ubiegłych pokoleń, które miały tak piękne wiosny w swojem życiu. Zaledwie w najszczerszych rozmowach pozwalałem sobie dotykać zagadnień wojskowych; a tu człowiek, którego imię już powtarzano jako imię człowieka zasługi i wybitnej pracy, tak śmiało szedł po tej drodze, tak śmiało część swoich wysiłków poświęcał przedmiotowi powszechnie skazanemu w Polsce na zapomnienie, na odepchnięcie, na zatracenie.

Nie spotykałem się nigdy w tym czasie z G. Narutowiczem, lecz fakt ten wywołał w stosunku do niego jakąś bezwiedną sympatję, jakiś mimowolny pociąg. Nie spodziewałem się wtedy nigdy, że w dalszem życiu role nasze tak się dziwnie odwrócą. Ongiś ja jemu zazdrościłem jego studjów wojskowych. Po kilkunastu latach on, jak chętnie nieraz zaznaczał, zazdrościł mi mojej pracy wojskowej.

Zanim drogi życiowe nasze zetknęły nas w Warszawie, spotykałem się z temi lub innemi wzmiankami o G. Narutowiczu jeszcze z innej strony — ze strony rodzinnych stosunków, gdyż weszliśmy z sobą na drogę powinowactwa: rodzony brat ś. p. Narutowicza ożenił się z bliską moją kuzynką, Billewiczówną.

Osobiście poznałem G. Narutowicza, gdy już w czasie istnienia wolnej Polski wrócił z emigracji i został mi przedstawiony, jako kandydat na ministra robót publicznych w gabinecie p. Skulskiego”.

Czyż nie dziwne, że Marszałek tak skrzętnie zaznacza, że się nigdy z Narutowiczem nie spotkał i że ich drogi życiowe zetknęły ich dopiero w Warszawie, po powrocie Narutowicza do kraju.

Czy mogłoby to mieć związek z przypływem dolarów, klasyfikowanym jako dochód a obarczonym kosztami administracyjnymi, które wydały się komuś (w imię odzyskania niepodległości, oczywiście) sensowniejsze niż kupowanie broni?

betacool
O mnie betacool

grabarz nowych nonsensów

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura