betacool
betacool
betacool betacool
502
BLOG

TransTotartgresje – słowo o gdańskiej alchemii, cz. 2

betacool betacool Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

makulektura nr 55

Maria Janion: Projekt krytyki fantazmatycznej. Szkice o egzystencjach ludzi i duchów, Wydawnictwo PEN, Warszawa 1991

Gdy zdawałem egzaminy na studia mieszkałem w Domu Studenckim nr 4 przy ul. Polanki. Budynek był o tyle specyficzny, że w jego piwnicach mieścił się studencki klub „Wysepka”, który rozbrzmiewał w owym czasie donośnymi dźwiękami „Pieśni o bohaterze” niemiłosiernie dopieszczanej przez Dzieci Kapitana Klossa.

Po zdanych egzaminach wylądowałem w Nowym Porcie w Ośrodku Kształcenia Cudzoziemców. Jak sama nazwa wskazuje, mieszkali tam gromadnie cudzoziemcy przygotowujący się do studiów na gdańskich uczelniach. Było dużo młodych ludzi z Wietnamu i Korei Północnej, którzy w cieplejsze dni w przerwach zajęć wylegali na duże asfaltowe boiska i grali w siatkówkę lub piłkę nożną. Grali w lakierkach, w jednakowych garniturkach i jednakowych krawatach. Na obrzeżach boisk przyglądali się temu śniadzi ludzie w „arafatkach” – chyba Palestyńczycy. Cała ta cudzoziemska brać mieszkała w sąsiednich budynkach, chyba po to, by się z nami za bardzo nie bratać.

Od drugiego roku studiów mieszkałem już w DS4 przy ulicy Polanki. Pierwsze co odnotowałem, to fakt, że zmienił się muzyczny repertuar. W weekendy budziło nas darcie Bielizny, której wyraźniejsze skrawki układały się w historię prywatnego życia kasjerki PKP. Chyba w 1988 studiów gruchnęła wieść, że przy ulicy Polanki będzie mieszkał Lech Wałęsa, a my z ciekawością spozieraliśmy z okien w kierunku dużej i pustej i szybko ogrodzonej połaci ziemi. Mniej więcej w tym samym czasie po okolicy zaczęli się kręcić studenci w „arafatkach”. Nie byli już jednak śniadzi. Biel ich twarzy kontrastowała zazwyczaj z czernią powyciąganych swetrów. To byli ludzie z organizacji Wolność i Pokój, która w nieco później obrodziła wysypem ważnych postaci ze świata służb, a nawet dyplomacji. Pamiętam także Koreańczyka, który lubił odwiedzać mieszkające po sąsiedzku koleżanki. Raz przyszedł do nich wyraźnie rozdygotany i opowiadał o koledze, który próbował zwiać z Polski na Zachód. Opowiadał, że skończył w bagażniku samochodu na dyplomatycznych rejestracjach i został relegowany do ojczyzny. To był już chyba rok 1989 i on czuł, że gdański turnus skończy się dla wszystkich Koreańczyków bardzo gwałtownie. Któregoś dnia zniknęli wszyscy, ale dokładnej daty tego zdarzenia chyba nikt nie pamięta.

Jednak nie o akademickich przyległościach ma to być tekst, ale o „Humanie”, czyli Wydziale Filologiczno-Historycznym.

Ryszard Tymon Tymański powiedział kiedyś o tej szkole tak:

„UG był słabą szkołą, jedynym potencjałem był potencjał ludzki i wyraźnie odznaczające się, osobne koterie w postaci socjety pani Janion oraz kompanii obiecujących świrów, z Sajnogiem i Konjem na czele”.

Nigdy nie zadałem sobie trudu, by przez wszystkie lata w czymkolwiek się z Ryszardem Tymonem Tymańskim zgadzać lub nie zgadzać, ale widocznie kiedyś musi być ten pierwszy raz. UG miał ponoć pierwotnie nosić nazwę Uniwersytetu Bałtyckiego, jednak skrót takowej nazwy budził niepożądane skojarzenia i ostatecznie z UB zrezygnowano. Gdyby była to szkoła tak słaba jak uważa Ryszard Tymon Tymański to uważam, że „kompania obiecujących świrów” skończyła by ją korzystając z samych przebłysków błyskotliwości i bycia obiecującym. Z tego co wiem, szkoła aż tak z poziomem nie zeszła i większość członków „obiecującej kompanii świrów” studiów nie pokończyła, argumentując to głoszeniem prawdy, że kończenie słabych szkół jest do niczego obiecującym świrom niepotrzebne. Trudno w tym miejscu również nie zaznaczyć, że jak pewnie pamiętamy, prezydent Kwaśniewski bardzo tę szkołę chciał skończyć, ale ostatecznie mu nie wyszło, co w pewnym stopniu utwierdza mnie w przekonaniu, że poziom „potencjału ludzkiego” uczelnia była w stanie ocenić całkiem należycie.

Warto przyjrzeć się także drugiej objawionej przez Ryszarda Tymona Terleckiego prawdzie, którą można by zawrzeć w twierdzeniu, że dualizm wyznaczony przez „Transgresistów” i „Totartowców” był na Humanie bardzo odczuwalny.

Zacznijmy od tych drugich. Liderem Totartu był bez dwóch zdań Zbigniew Sajnóg. Nasze drogi skrzyżowały się w wymiarze realnym tylko raz. Było to podczas przedstawienia Totartu, które na dobrą sprawę mógłbym dziś określić „performą fantazmatyczną”. Skąd takie określenie? Ano dlatego, że opisu tego wydarzenia na próżno szukam we wszelkich (dość licznych dodam) opisach przedsięwzięć tej grupy, a przecież pamiętam, że byłem jego naocznym świadkiem. To co jednak istnieje w świadomości indywidualnej nie koniecznie musi zaistnieć w świadomości zbiorowej i wtedy (co już wiemy z książki profesor Janion) mamy do czynienia z istnieniem w nieistnieniu, albo niebytem w bycie, czyli z fantazmatem.

Dość lakonicznie o tym wydarzeniu wspomniał jedynie Paweł Konnak:

„Podczas akcji bezpośredniej prawdopodobnie zszargaliśmy wszelkie możliwe autorytety. Od świata bolszewii, przez oficjalne mniej lub bardziej podziemie, po wszystkich świętych zamulających zbiorową wyobraźnię. Nie wyłączając topowego konsumenta wadowickich kremówek.

Podczas tej „akcji bezpośredniej” poprzedzonej słowotokiem Pawła Konnaka puszczono z projektora film pornograficzny, który był odtwarzany w asyście dwóch palących się świec. Narrator uświadamiał widownię, że ogląda ona wizualny zapis audiencji u papieża. W tym momencie kilkanaście osób podniosło się z ławek auli i zaczęło opuszczać ten spektakl. Byłem w tej grupie. Żeby wyjść z Sali trzeba było pokonać parę schodków w górę i w ten oto sposób znaleźć się na podwyższeniu, które de facto było sceną owego happeningu. Coś mnie wtedy podkusiło, by nie zostawić tego wydarzenia bez komentarza. Podszedłem do Sajnoga i poprosiłem go o mikrofon. Nie bardzo chciał się z nim rozstać więc spojrzałem w jego ciemne smutne oczy i raz jeszcze poprosiłem o mikrofon. Miałem wrażenie, że jego opór miał mnie sprowokować do walnięcia go w twarz, albo jakiejś szarpaniny, która byłaby podsumowaniem wydarzenia i symbolicznym jego domknięciem, bo oto pobudzony zupełnie absurdalnym widowiskiem katolik, podnosi (zupełnie nie po chrześcijańsku) rękę na artystę operującego w sferze ewidentnego i rozpoznawalnego dla największego nawet prostaka, odjechanego i totalnego nonsensu. W końcu Sajnóg dał mi mikrofon, a ja w kliku z trudem skleconych słowach powiedziałem ludziom, którzy zostali w auli, że wszystko co można obejrzeć poza nią jest na pewno dużo lepsze, niż to co zobaczą w niej pozostając i żeby lepiej wyszli i pooglądali sobie gwiazdy. Kilka osób jeszcze potem wyszło. Sądzę, że wcale nie powodował nimi mój apel, tylko poziom zaprezentowanej sztuki totalnej, który wkrótce miał zejść do poziomu wydalin, co detalicznie opowiadał potem Ryszard Tymon Tymański. Nie będę skracał relacji, żeby nie być posądzonym o pominięcie jakiegoś ważnego artystycznie elementu:

„To było totalnie gówniarskie, dlatego właśnie miałem tego dość, bo tym właśnie Totart pachniał i ociekał: gówniarskim działaniem, totalna prowokacja oparta na prostych, właściwie benettonowskich zagrywkach. Cala akcja trwała krótko, 25 minut, Sajnóg wygłosił swój najnowszy teoremat [...]. Konjo przez 3 godziny wcześniej trzymał kupę w dupsku. Była zaplanowana, więc kazaliśmy mu nie wysrywać się. Musisz trzymać palec w dupie, trudno, musisz walnąć klocka na tacy. I tylko to miało się stać, a Konjo, wiadomo, był nieprzewidywalny i podejrzewam, że gdyby on był tam sam, to może rozsmarowałby się w tym klocku, ale obok był Sajnóg, a my to wszystko kontrolowaliśmy. [...] Konjo zaczął tańczyć taniec dookoła tacki, ja przygrywałem. Konjo rozebrał się do naga, był w rajtuzach, wyglądał jak wokalista Boney M., dalej tańczył idiotycznie, mesmerycznie i wreszcie poszła kupka na tacę. Pamiętam, że stałem blisko, najbliżej właściwie i tak troszeczkę mnie zemdliło i troszeczkę się cofnąłem, o dwa metry. Śpiewałem numer zespołu Suicide Turn Me On, w polskiej wersji Dziewczyno nakręć mnie, a ja śpiewałem w wersji „Pawle zrób to, Pawle”. Graliśmy w duecie z perkusistą Miliona Bułgarów. [...] W tym czasie, kiedy Konjo zrobił kupę na tacę zobaczyłem, że chyba z 50 osób cofnęło się totalnie przerażonych i ruszyło ku wyjściu. Zostało chyba z 10 osób, może 15, w tym dwie osoby z Teatru Ósmego Dnia, które były zachwycone performance’em. [...] Sajnóg w drugą kupę, która została zmajstrowana przed koncertem, przed performance’em: do kilku serków topionych dorzucił trochę kakao. Wtedy przestałem cokolwiek widzieć, bo to było już totalnie odjechane, pojawiły się tabuny kurzu i nie wiadomo z czego powstały, Awsieje się malowali, chlapali farbami, wszystko pryskało dookoła, zgiełk, jazgot, pornol się pojawiał i Zbigniew maznął, tą sztuczną oczywiście kupą po twarzy Konjowi. Ten z rozmazaną sztuczną kupą na twarzy, w ekstazie, biegał, szalał, tarzał się i chyba leżał nagi przez chwilę w takim uniesieniu, ekstazie i wtedy ja, który wcześniej wypiłem 3 browary po to, żeby się na niego odlać, w pewnym momencie zacząłem na niego lać, ale uważałem, żeby nie lać na twarz, lałem mu na ciało. [...] Kudłaty, kątem oka to widzę, wyciąga parówki zębami z rozporka sajnogowego. Napakował tam sobie wcześniej chyba ze 12 parówek. Kudłaty jak zwykle golił się chyba, w miednicy nogi mył, pluł do wody, betel żuł, czy coś takiego, same wstrętne sprawy. I już finał: kończę grać, wchodzi muzyka wagnerowska – ten najpopularniejszy fragment z Pierścienia Nibelungów, a na ekranie za nami wciąż leci porno. Wtedy spontanicznie rozbiłem o podłogę swą pierwszą gitarę basową, ukochanego „orlika”, spontanicznie, bo później przez parę miesięcy nie miałem na czym ćwiczyć. I to był finał”.

Do dziś nurtuje mnie kwestia, jak ten Totartowski tygiel mógł się palić coraz żywszym płomieniem. Ponoć „kompania obiecujących świrów” była stale inwigilowana i prześladowana przez bezpiekę, ponoć utrudniano im występy i szykanowano, ale finalnie okazywało się, że wydarzenia obwieszczane na afiszach mogły się jednak bez przeszkód odbywać, a ze strony władz uczelni „artystów” nie spotykały żadne trudności i żadne szykany. Jak to się stało, że to co zakazane, było jak najbardziej dozwolone i znajdywało życzliwe użyczane miejsce w przestrzeniach uniwersyteckich auli. Gdański fantazmat, czy gdański matrix?

Z twórczością Sajnoga (nie licząc szperania towarzyszącego temu wpisowi) zetknąłem się jeszcze jeden raz. Przed wyjazdem na plażę w Jastrzębiej Górze, w uniwersyteckiej księgarni kupiłem numer „bruLionu”. Po chwili trafiłem na „flupy”. Uznając, że występ z Rzeszowa nie był jeszcze ostatecznym postawieniem „kropki nad i”, Sajnóg poszedł jeszcze dalej, więc nie mogły to być oczywiście flupy z dupy. Treść tego utworu gwałtownie otwarła otwór, w którym pogrążyły się złudzenia dotyczące moich dotychczasowych wyobrażeń o sztuce, a zwłaszcza o sztuce czasu ewidentnie przyśpieszającej transformacji.

To nie był jednak koniec moich przygód związanych z tym utworem i z tym pismem. Otóż temat „bruLionowców” i ich sztandarowych osiągnięć („chujowe zarobki” Jaworskiego, „jebany wodnik” Wró­blewskiego, a przede wszystkim bulwersujące „flupy z pizdy” Zbigniewa Sajnóga) wywołały falę gorących polemik. Głos zabrała również profesor Janion, która uznała to za sprzeciw, za niezgodę na kulturę, „przygniecioną anachronicznym paradygmatem romantyczno-mesjanistycznym”. W rozmowie opublikowanej przez „Politykę” rozwijała swoją tezę:

„Wydaje mi się, że romantyzm jest dla młodych ludzi wciąż żywy jako punkt odniesienia. Co prawda kultura romantyczno-symboliczna się kończy, ale młodzi ludzie, którzy tworzą wyspy kultury alternatywnej i zabierają się do rozbijania romantycznych skamielin, podejmują zarazem ryzyko wypowiadania własnych poglądów oraz niszczenia instytucjonalnego kanonu, co jest gestem pierwotnie romantycznym. Takie jest czasopismo krakowskie »bruLion«, coś podobnego dzieje się w warszawskim »Ogrodzie«”.

Nie jest to niby dosłowne zrównanie romantyzmu i symbolizmu z brulionowym wyziewem, ale ja odebrałem to jako wyraźną nobilitację działań i języka „bruLionu” i postawienie ich w obrębie zainteresowania humanistyki przez panią profesor reprezentowanej. Chyba niewiele odbiegnę od prawdy, twierdząc, że pani profesor uważała i chyba nadal uważa, że jest to po trosze naturalna konsekwencja i owoc pilotowanych przez nią uczelnianych transgresji.

Ta prawdziwa nobilitacja w końcu także nastąpiła. Trzydziestą rocznicę powstania Totartu świętowano bowiem Ratuszu Staromiejskim pod patronatem Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Gdybyśmy mieli prawo do maksymalnego uproszczenia sensu tego wydarzenia, to moglibyśmy powiedzieć, że stado starszawych gości siadło przy instytucjonalnym stole, by w ramach nowego systemu i w oparciu o jego pieniądze i struktury świętować trzydziestą rocznicę postawienia rzeszowskiego klocka, w imię wolości, buntu i dobra wspólnego.

To jeszcze nic! Znalazłem w necie odważną tezę, postawioną na forum Salonu 24, przez niejakiego Leszka z Sopotu, że działania Totartu i sama jego obecność na „Humanie” być może spowodowała, że w maju 1988 r. ktokolwiek chciał jeszcze zdobyć się na happening pt. „strajk”. Jak czytam taką tezę, to pienię się jak po drinku przyrządzonym na bazie płynu Ludwik i proszku IXI. Okazuje się jednak, że to jeszcze nie koniec moich humanistycznych gdańskich przygód.

Następne internetowe znalezisko okazało się bowiem jeszcze bardziej niewiarygodne niż cała zawartość pozostawiona przez Totart na podłodze rzeszowskiej sali gimnastycznej. Otóż okazało się, że Zbigniew Sajnóg, podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Gdańsku był ekspertem Kacpra Płażyńskiego do spraw szeroko pojętej kultury. Chyba dzięki temu Kacper Płażyński mógł opowiadać o kulturze z dużą dozą znawstwa:

„– Opublikowany w 1991 roku w czasopiśmie literackim Brulion wiersz autorstwa Zbigniewa Sajnoga jest bezsprzecznie jednym z istotnych faktów kulturowych, mających wpływ na percepcję polskiej literatury przełomu lat 80. i 90. Utwór stał się przedmiotem szerokiej dyskusji znawców poezji, do dzisiaj omawiany jest – także w ramach dyskursu akademickiego – w kontekście znaczenia i dorobku środowiska pisma Brulion. Z kolei grupa Totart, gdzie Zbigniew Sajnóg był jednym z liderów, to jeden z najbardziej znanych i cenionych nie tylko Polsce przejawów naszej gdańskiej kultury współczesnej – ocenia Kacper Płażyński”.

Kacper Płażyński bronił Zbigniewa Sajnoga także zwyczajnie i po ludzku:

„- Był wiele lat temu członkiem sekty i trzeba chyba człowiekowi współczuć, że dał się zwieść. Ale należy docenić, że wyszedł na prostą, a nie pastwić się nad nim”.

Przed kim i przed czym go bronił? Przyznam, że nie mogłem uwierzyć – ale osłaniał go przed atakami „Gazety Wyborczej”. Ten humanistyczny periodyk okazał się bowiem tym razem zupełnie nieczuły na los ofiary sekty „Niebo”. Równie nieczułe okazały się chór kolejnych mediów fundujących Sajnogowi systemowe przypiekanie żywym ogniem.

Zabawię się teraz w psychologa. Czyżbyście byli nieco zdezorientowani? Czyżbyście nie wiedzieli po czyjej stronie stanąć, czy empatycznego Kacpra Płażyńskiego, porządkującego kanony współczesnej sztuki, czy po stronie nie mającej krzty współczucia dla ofiary sekty – Zbigniewa Sajnoga „Wyborczej”?

Ja wszystkim nieco oszołomionym i nie zgadzającym się na tak zaprojektowany dualistyczny system, proponuję trzecie wyjście. Zapraszam wszystkich do teatru. Tym razem nie będzie to teatr o nazwie „Totart”, lecz teatr o nazwie „Retorta”. Spektakl nosi tytuł „Transtotartgresje”.

Scena widowiska przypomina nieco salę gimnastyczną. Leży na niej bryła serków topionych zmieszanych z kakao. Obok stosik czerwonych gałganków i wetknięta weń biała flaga z czerwonokrwistym napisem „flupy”. Na scenie pojawia się postać odziana w togę i gronostajową pelerynę i zaczyna krążyć wokół kupki serków i gałganków, przyglądając się im z rosnącym zainteresowaniem. Na widok serków postać zaczyna rzucać pytająco słowa wypowiadane wielkimi literami:

- Bunt?!, Cierpienie?!, Egzystencja?!...

Widok kupki gałganków i flagi komentuje słowami:

- Język?! Komunikacja?! Zdechły Paradygmat?!

Na scenę wbiegają trzy kolejne postacie. Dama w gronostajach, krążąca wokół dwóch kupek na scenie milknie. Wokół niej niczym księżyce zaczynają krążyć trzy postacie wołając:

-Transgresje?!, Transgresje?!, Transgresje?!.

W odpowiedzi na te ewidentne gusła z ciemności wyłania się zjawa w anielskiej szacie wołając:

- Jam Tfurca, Tfurczością mą pluty, przeklęty. Jam już nie Niebo! Jam Nieboga! Szukajcie, tam musi być coś jeszcze!

Postaci krążące po scenie zbliżają się do kupek, jednak niczego więcej nie odnajdują i krzyczą wciąż te same słowa. Zjawa smutnieje, a scenokrążcy łapią wyraźną zadyszkę, poruszają się coraz wolniej i krzyczą ciszej aż w końcu nieruchomieją i milkną. Na scenie pojawia się kolejna postać w tęczowej koszulce, kabaretkach i okularach, których oprawki wyglądają jak dwie stykające się ramionami pięcioramienne gwiazdy. W ręku niesie reklamówkę z logo dużego banku. Krzyczy ona do zjawy:

- Jam wierny Paweł – tyś niewierny. Tyś zdradził ideały! Tyś topowy konsument wadowickich kremówek!

Macha przy tym przed oczami zjawy egzemplarzem „Gazety Wyborczej”.

- Tyś niewierny, tyś zdradził…

Odpowiada zjawa wskazując na wysypujące się z rozerwanej reklamówki niesionej przez Pawła bankowe certyfikaty funduszów inwestycyjnych.

- To gówno warte!

Odpowiada spoglądając na rozsypane certyfikaty postać zwana Pawłem.

- I to, gówno warte !

Odpowiada, wskazując na egzemplarz „Wyborczej”, anielska zjawa.

Na powtórzony dźwięk słowa „gówno” ożywają znieruchomiałe postacie, zbliżając się do Pawła próbują ściągnąć mu kabaretki, wykrzykując:

- Więcej, Więcej, Więcej! Więcej Humanizmu! Więcej Romantyzmu! Więcej Ojczyzny!

Na dźwięk słowa „ojczyzna” wpada na scenę postać w garniturze z włosami przeczesanymi na bok i niosąc w jednej ręce order, a w drugiej przyrząd do kolczykowania cieląt, woła do pozostałych na scenie:

- Mam medale bezzwrotne. Piękne! Mało używane!

Na to zawołanie wszystkie osoby ze sceny uciekają. Zjawa oglądając się za siebie i głośno wzdychając ucieka także. Postać z medalami goni za nimi i scena pustoszeje. Pojawia się osoba w fartuchu z wiadrem i workiem na śmieci. Podchodzi do kupki czerwonych gałganków, wyciąga z nich drzewce flagi. Odrywa flagę od drzewca mówiąc:

- O! - Ścierka i kij do szczotki.

Potem nieufnie zbliża się do kupki topionych serków wymieszanych z kakao. Zgarnia to na szufelkę i głośno mówi z wyraźną ulgą:

- A już się bałam, że to zwyczajne gówno…

Schodzi ze sceny, a na niej pojawia się reżyser przedstawienia, czyli ja i mówię:

- Wszystko co obejrzeliście tutaj było katastrofalnie kiepskie. Wszystko, co w tym czasie można było obejrzeć gdzie indziej, byłoby na pewno dużo lepsze. Chodźmy więc lepiej wspólnie pooglądać gwiazdy.

betacool
O mnie betacool

grabarz nowych nonsensów

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura