Bo to <rzymskie urodziny> były. Takie ot, zupełnie z cicha pęk.
Gdy wszystkie drogi tam mnie zaprowadziły,uchwyciłam maestrię kompletną miejsca tego. Czar. I nic nie prysło.
Skąpana w chłodnych toniach Tivolińskich wodotrysków, odszukałam pokrzepienie dla serca od serca... Umiłowanie. AMOR. Anagram i wspak. To wszakże tam dokonywało się, regularnie.
Pasta z pomidorami pieściła mi podniebienie. Nie...bo. Mamma mia! Raj.
Był i nieWłoch. Pieścił. Zmęczył. Dręczył. Przebaczać nie godzi się. Czyż to nie miał być - istotnie seks w wiecznym mieście? Otóż to. Upojnie.
Na Via Margutta mistrz Fellini z naręczem róż rubinowych spodziewał się mnie i swego czasu przyszłam. W sukienkę odziana. Niczego sobie. Uśmiechnął się, że widzi mnie, a ja bo jestem, tutaj gdzie dawność wikła się z nowoczesnością.
Wiatr powiał. Deszcz spadł.
Veni, vidi, vino. Białe. Półwytrawne. Schłodzone bezwarunkowo.
Fenomenalnie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości