Autobus, który mnie wiezie z Baoshan do mego wymarzonego Ruili jest nowy, „prosto z fabryki”.

Niektóre z siedzeń są nawet jeszcze pokryte ochronnymi foliami. Chińczycy nie przywiązują większej wagi do tych ochronnych elementów i zostawiają je aż do samodzielnego zniknięcia, bez pomocy ludzkiej ręki.
Ciekawy i naturalny to zwyczaj...
Coraz częściej spotykam "luksusowe" środki lokomocji na chińskich drogach, z obowiązkową klimatyzacją.
W tym roku nie mam możliwości odwiedzić mych starych kątów w prowincji Guizhou, aby zobaczyć jak to tam się ma z komunikacją. Gdy mym znajomym opowiadam, że podróżuję wspólnie z kaczkami, kurczakami i trzodą chlewną, gdzie pali się papierosy i pluje przez okno, to trudno jest wierzyć mym opowieściom, ale taka jest prawda. W takich podróżach mam okazję jechać również w towarzystwie autochtonów i podziwiać barwne ich ubrania, szczególnie panie są malowniczo ubrane, ich krucze włosy obejmują wpięty grzebień, niestety ten drewniany jest zastąpiony plastikowym. Na ich spracowanych rękach, u nadgarstka kokieteryjnie nefrytowe bransolety zwisają, ich oczy błyszczą życzliwym spojrzeniem i ciekawością na widok „długiego nosa”.
Starsze panie mają na ogół przykryte włosy kolorową kraciastą chustą, panowie ubrani są w ciemnej tonacji, w czapkach z daszkiem na głowie.
Nie muszę wspominać, że widoki rozciągają się na niesamowicie piękne okolice. Całe piękno tej prowincji trudno jest zmieścić w jednym słowie „RAJ” trzeba jeszcze dodać „...NA ZIEMI” i już wtedy wiemy o czym jest mowa.
Wiszące mosty, rzeki, przestrzeń, a wokół niej góry i tropikalna zieleń. Nie zapominajmy, że w tym regionie Chin lato jest upalne i przez cały rok panuje łagodny klimat. W tym roku mam nadzieję, że zrealizuję me plany. Yunnan nie skryje wówczas dla mnie żadnych sekretów. Powiem, że znam tę prowincję prawie jak własną kieszeń, a ze znanych miejsc znam wszystkie godne uwagi. Staram się dotrzeć tam gdzie tubylcy rzadko widują „obcokrajowców”.
Z lekkim podnieceniem i z ogromną ciekawością zbliżam się do Ruili. O tym graniczącym mieście z birmańskim Muse lepiej było nie wspominać w latach 1990. Bliskość sąsiada birmańskiego, przemyt, opium, partyzantka birmańska, prostytucja, nielegalny handel wpłynęły na negatywne oblicze tego miasta. Aż w końcu lokalne władze zrobiły wielkie porządki. Miasto odzyskało swą renomę powracając w nowe łaski swych mieszkańców.
To wiem z opowieści, gdyż dzisiaj odkrywam Ruili będące odzwierciedleniem spokoju i ładu.
Obecność multietnicznych mieszkańców wprawia mnie w zachwyt. Obok Birmańczyków, którzy zadomowili się tutaj od lat można spotkać rodowitych Han i Dai, żyjących w mieście i na nizinach. Poza nimi cała mieszanka narodowościowa składająca się z Jingpo, Durung, Lisu i Achang żyje w okolicznych wyżynach.
W Yunnanie żyje ponad dwadzieścia narodów z mniejszości etnicznych. Przypomnę, że Chiny to kraj 56 narodów.
Po długiej podróży nie poddaję się zmęczeniu i na drugi dzień wcześnie rano wyruszam w stronę targu, aby wtopić się w tutejszą atmosferę. Śledząc kolorowe stroje mniejszości narodowych można najlepiej trafić do celu. Targi są nienagannym odbiciem obyczajowym, to tutaj rozgrywają się najwspanialsze sceny negocjacji handlowych, spotkania i dyskusje znajomych. Tutaj są najświeższe owoce i warzywa, drób i mięso w dostatku oraz wszelkiego rodzaju żywność.


Na cytrusowym targu
Akurat nadarza się okazja być świadkiem fantastycznej sceny: sprzedawca zachęca przechodniów do zakupu „ostatniego odkrycia”. Zapewnia, że elektryczna wkładka do kontaku wydająca ultradźwięki odgania komary, muchy, inne owady i nawet gryzonie. Jako dowód szczurek ulokowany w klatce jest poddany próbie... i o dziwo gdy słyszy ultradźwięki biedaczyna drży i chce się wydostać z niewoli. Zaciekawieni gapie kupują, ja do nich też się zaliczam.
Z wrażenia zapominam pstryknąć zdjęcia „na pamiątkę” tej zabawnej scenki.
Jest upał, zmęczenie zaczyna doskwierać, a więc lekka popołudniowa drzemka wydaje mi się nieodzowną. Wkrótce budzi mnie straszliwa ulewa, trwa bardzo krótko, typowa dla tutejszego klimatu - krótka lecz siarczysta.
Koło mego hotelu odkrywam wspaniałe miejsce, gdzie rano i wieczorem wstępuję na strawę. Gustuję zwłaszcza w podsmażanym ryżu z jarzynami, a najbardziej w świeżych owocowych cocktail’ach, przygotowanych pod bacznym okiem klienta. Szczególnie ananasowy i ten z mango najbardziej mi smakują. Miejsce to jest oazą birmańskich emigrantów i zwie się „Bubu”.
Birmańczycy obok Laotyńczyków, to najbardziej uśmiechnięty naród. Wydaje mi się, że ich wiara takie im nadała usposobienie. Będąc w tym miejscu, wspominam sobie miłe chwile spędzone dawno temu w Birmie i te tegoroczne w Laosie. Od razu zyskuję sobie miano codziennego bywalca witającego mych miłych gospodarzy tradycyjnym birmańskim pozdrowieniem na powitanie - „mingalaba”.
Miejsce wrze gwarem. Rano przemiła Chinka rodem z Birmy krząta się przy śniadaniu, wieczorem młodzi chłopcy birmańscy z pokrytą thanaką twarzą podają kolację.
Thanaka pochodzi ze sproszkowanej kory drzewnej (drzewa mają ponad 35 lat), która w połączeniu z wodą tworzy rodzaj papki nakładanej przez Birmanki na twarz. Kosmetyk ten jest znany od 2000 lat i spełnia rolę ochronną przed słońcem, jest stosowany również dla małych dzieci i młodych chłopców. Jego zapach jest zbliżony do woni sandałowca.

u Birmańczyków w „Bubu”
Najlepszym środkiem do zwiedzania okolic jest rower, więc go wynajmuję za jedyne 40 yuanów i wybieram się na całodniowe zwiady.
Ruili obfituje w świątynie – stupy. Bliskie sąsiedztwo Birmy wpłynęło na rozkwit buddyzmu zwanego „Małym Wozem” lub Theravāda i stąd te wspaniałe i liczne budowle.
Jedna z nich oczarowuje mnie swą prostotą. Zwabiają mnie odgłosy dochodzącej muzyki, zatrzymuję się więc w nadziei odkrycia nowych wrażeń. Jej podczerniała drewniana konstrukcja świadczyć może, że jest leciwą. Tutaj wyznawcami są przedstawiciele mniejszości Dai i to właśnie oni dzisiaj w tej świątyni się licznie zebrali. Kobiety odziane w kolorowe długie spódnice siedzą na podłodze z bosymi stopami. Mężczyźni siedzą w przeciwnym skrzydle świątyni oddzieleni od kobiet :

Jestem ich dzisiejszym gościem obdarowanym miłą rozmową, uśmiechem, wodą i ziarnkami szyszek. Wchodząc do świątyni należy zdjąć obuwie, nie można mieć nakrycia na głowie i słonecznych okularów. W tej akurat nie ma żadnej o tym informacji, ale moja doświadczona dusza nie zapomniała o tych regułach.
Obok stupy w sąsiednim skrzydle odbywa się próba przed jutrzejszym pokazem tańca rąk Buddy
a tutaj efektowny taniec:
Późnym popołudniem powracam z mej jednodniowej wycieczki do centrum miasta. Przed kolacją chcę jeszcze zobaczyć starą dzielnicę Ruili i poznać jej mieszkańców. Oczy me zapisują w swych źrenicach obrazy codzienności zwykłych miłych ludzi. Ich prostota, spokój i życzliwość są dla mnie wspaniałą lekcją Azji, tych miejsc gdzie ciągle mnie jakaś siła przyciąga i gdzie lecę jak na skrzydłach.
Jutro wstaje nowy dzień a wraz z nim dalszy ciąg mej wędrówki po upalnym Ruili.
Inne tematy w dziale Rozmaitości