„Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” przeczytałem w jeden wieczór. Znany radiowiec, konferansjer i satyryk, odsłonił kulisy swojej największej zawodowej pasji – muzyki. Wojciech Mann, bo o nim mowa, to rzadko spotykany typ gawędziarski. Rzadko, gdyż talent gawędziarski udało mu się nacechować lapidarnością, która sprawia, że dowcip, którym okrasza swoje „gawędy”, zyskuje zaskakujący wydźwięk i puentę. Mało jest osób w Polsce, które byłby w stanie dorównać mu wiedzą w zakresie muzyki rozrywkowej. Odkrywał przed słuchaczami świat bluesa, rocka i jazzu w czasach, kiedy muzyka płynąca z Zachodu, była towarem wysoce deficytowym i podejrzanym. Dzięki Mannowi, Polacy mieli z nią kontakt.
W swojej książce wydobywa spod kurzu niepamięci wykonawców, których się już w radio nie gra. Przywołuje anegdoty i raczy smaczkami z ich pobytu w Polsce Ludowej. Z dowcipem wspomina stare gramofony i winylowe płyty, których podłą żywotność – celem dalszej odsprzedaży – reanimował w sposób dla dzisiejszego użytkownika CD i pendrivów nadzwyczaj egzotyczny:
„… płyty ostro zgrane nabywały charakterystycznego białawego koloru. W celu uzyskania gwarantującej zainteresowanie kupującego połyskliwej czerni należało część grającą nasmarować czymś tłustym. Nie mogły to być mazie koloryzujące ani silnie zapachowe, gdyż były łatwe do zdemaskowania. Wchodziły w grę bezbarwne wazeliny, a także, w skrajnych wypadkach, masło lub smalec. Po dokładnym rozprowadzeniu powierzchnia płyty błyszczała jak psu oczy i robiła wrażenie nieużywanej.”
I dalej:
„Lśniący album mógł zwieść amatora, ale ci bardziej dociekliwi chcieli jeszcze posłuchać, czy płyta dobrze gra. Był sposób pozwalający na jednorazowe w miarę przyzwoite jej odtworzenie. Otóż na moment przed położeniem płyty na talerzu gramofonu należało lekko pociągnąć jej powierzchnię wodą. W jakiś magiczny sposób ha dwa o eliminowało szumy i trzaski, tworząc złudzenie, że mamy do czynienia z prawie nówką.
Doskonale pamiętam inny, też przejściowo należący do mnie, longplay Pata Boone’a, który był w tak złym stanie, że po umieszczeniu ramienia gramofonu na brzegu ramię owo zjeżdżało natychmiast do nalepki, nie odtwarzając ani jednej nutki. Z dumą mogę powiedzieć, że sprzedałem tę płytę, a nabywca dzięki niektórym wyżej wspomnianym zabiegom wysłuchał z zachwytem wszystkich nagranych na niej piosenek pierwszy i ostatni raz w życiu”.
Nie sposób też nie uśmiechnąć się, kiedy Mann tak oto wspomina swój pobyt na scenie wraz ze Steve’m Wanderem:
„Wonder zażyczył sobie, abym to właśnie ja był przy nim w trakcie miniceremonii (przekazanie czeku na rzecz dzieci niepełnosprawnych – przyp. moje), jako tłumacz i wsparcie topograficzne. W odpowiednim momencie koncert został przerwany, a na scenie pojawili się właściwi oficjele i bardzo zawodowo odbyliśmy proces przekazywania wspomnianego czeku. Zadowolony, że wszystko poszło gładko, powiedziałem po cichu Wonderowi, że zostawiam go na drugą część koncertu. I tu niespodzianka. Przebiegły Negr ani myślał puścić mnie od siebie. Trzymając mnie bardzo mocno (a siłę miał niebagatelną), powiedział do mikrofonu, że chciałby teraz dla publiczności i dla tych obdarowanych wykonać swój wielki przebój „I Just Called to Say I Love You”. Żeby podkreślić swoją sympatię do wszystkich i wszystkiego dookoła, wykona ją razem ze swoim przyjacielem Wojtkiem. Zaczęły mi latać ciemne płaty przed oczami, bo nie śpiewam nawet w okolicznościach kameralnych wobec ludzi bardzo dyskretnych, a co dopiero z Wonderem dla wielotysięcznej publiczności. Próbowałem upartemu gwiazdorowi coś mówić, że zostawiłem zupę na ogniu, ale ten nadal mnie trzymał mocno i całkowicie przestał rozumieć, co mówię. Nie miałem wyjścia. Wonder śpiewał, ja buczałem jak najciszej, a gwiazda, niezadowolona, dźgała mnie łokciem w bok i teatralnym szeptem mówiła: Głośniej, Wojtek, głośniej”.
Dodać trzeba, że „Rock Mann” wydany jest bardzo starannie. Zawiera liczne fotografie i dokumentalne ciekawostki. To doskonała pozycja dla tych, którzy chcą zajrzeć za kulisy i powspominać siermiężny, acz niezwykle ciekawy muzycznie czas PRL-u. To książka lekka i sympatyczna, choć zawiodą się ci, którzy liczą na wiwisekcję autora. Wprawdzie go poznajemy, ale tylko tyle, ile uzna on za stosowne. I dlatego „Rock Mann” pozostawia niedosyt. Po prostu chciałby się więcej i więcej, bo i postać nietuzinkowa, i czas intrygujący, i kulisy wydarzeń, których autor odsłonił jedynie rąbek. Aż prosi się, by powstał „Rock Mann II”. Miejmy nadzieję, że sukces wydawniczy skłoni autora do rozważenia takiej propozycji.
„Rock Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą”, Wojciech Mann, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 200.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Kultura