W przekonaniu Prezydenta RP do zaistniałej sytuacji by nie doszło, gdyby na czas zostały zniesione anachroniczne, sprzeczne z europejskimi standardami przepisy prawa umożliwiające skazywanie na karę więzienia za decyzje polityczne – możemy przeczytać na oficjalnej stronie Prezydenta RP (www.prezydent.pl), na której omówiono apel Bronisława Komorowskiego do „ukraińskich sił politycznych” w związku z „kryzysem” wokół pobytu w więzieniu Julii Tymoszenko.
Fajnie, tylko ja się pytam o definicję tzw. „decyzji politycznej”. Czy decyzja, np. premiera lub prezydenta, która pociąga za sobą utratę lub zachwianie niepodległości państwowej, naraża na ogromne straty gospodarkę kraju, np. w wyniku podpisania szkodliwych umów, przyjmuje dyktat wrogich państwu instytucji międzynarodowych lub finansowych, powinna być uznana za decyzję polityczną, a tym samym, w myśl logiki pałacu prezydenckiego, być wyłączoną spod jurysdykcji karnej w stosunku do osoby lub osób, które ewidentnie działały na niekorzyść państwa i narodu?
Pytam, bo możliwość objęcia różnego rodzaju draństw parasolem tzw. „decyzji politycznej” jest prostą drogą wiodącą do anarchizacji życia państwowego i czynienia z niego atrapy. Jak bowiem odróżnić właściwą decyzję polityczną od niewłaściwej? Które umowy międzynarodowe i jak daleko sięgające, powinny być zarezerwowane dla organów państwa, a które do decyzji społeczeństwa wyrażanej w drodze referendum? Bo tylko ta ostatnia mnie przekonuje, jeśli chodzi o jej nie podlegającą dyskusji polityczność. Naród w referendum decyduje, koniec kropka, z jego wolą się nie dyskutuje.
Próba uczynienia z „decyzji politycznej” alibi dla coraz bardziej rozdokazywanej klasy politycznej wcale a wcale mnie nie przekonuje. W sytuacji powszechnie narastającego deficytu demokracji i znacznego ograniczania partycypacji obywatelskiej, a także kontroli społecznej, wszelkie próby próbujące wyłączyć kluczowe procesy decyzyjne spod publicznego pręgierza przyzwoitości i sprawiedliwości jakiej oczekują obywatele, degraduje istotę państwa. Nie chodzi mi o to, żeby premier bądź prezydent bali się podpisywać cokolwiek, ale żeby wiedzieli, że za pewien rodzaj podejmowanych działań może im grozić niekoniecznie trybunał stanu.
Faecem bibat, qui vinum bibit.
www.eckardt.pl
Inne tematy w dziale Polityka