Maciej Eckardt Maciej Eckardt
1025
BLOG

Podatek od dźwięku

Maciej Eckardt Maciej Eckardt Podatki Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

Zawsze zastanawiałem się, jak wygląda urzędnik, który zajmuje się wymyślaniem danin. Nie chodzi mi o ministra czy jego zastępców, ale tego, który siorbiąc kawę przed komputerem, siedzi i duma – kogo by tu jeszcze skroić. Czy jest to zwykła mała menda w okularach ze szkłami jak denka od butelek, odreagowująca w ten sposób gderliwą żonę, czy też zimny sukinsyn, który z iście esesmańską metodycznością wyszukuje kolejne ofiary do podatkowej egzekucji?

A może to po prostu wariat, skaczący z radochy jak nagi w pokrzywach, że oto znowu może komuś zaorać życie. Trudno dociec. Temat to ciekawy, warty dysertacji doktorskiej. W każdym razie, fakt pozostaje faktem, że ktoś to wszystko wymyśla.

Oto przykład pierwszy z brzegu. Ministerstwo Kultury zapowiedziało powrót do leżącej od kilku lat w szufladzie koncepcji opłaty, która miałaby zapewnić dodatkowe przychody... artystom. Chodzi o tzw. "podatek od czystych nośników", którym objęte miałyby być smartfony, tablety oraz urządzenia umożliwiające słuchanie muzyki. Podatek ten byłby, a jakże, niewielki. A skoro niewielki, to żeby skóra była warta wyprawki, potrzebny jest efekt skali. Stąd mówi się o objęciu nim płyt CD i DVD oraz lista innych – schowanych póki co przed ciekawskim wzrokiem – nośników, na których da się zapisać dźwięki.

Jako że sroce spod ogona nie wypadliśmy i szczęśliwie od ponad dekady kąpiemy się w unijnym mleku i miodzie, to pilotujący sprawę minister kultury Piotr Gliński przytomnie zauważył, że idea podatku, a w właściwie "opłaty reprograficznej" jest uregulowana w większości krajów UE, więc o co chodzi? Ot, mądrego miło posłuchać. Przecież to oczywiste, że nie będziemy się kopać z unijnym koniem, tym bardziej, że sami artyści nową daninę witają z radością, czemu wyraz dał Kuba Sienkiewicz z Elektrycznych Gitar, stwierdzając już w 2016 roku w "Dużym Formacie":

    – Liczę na rozszerzenie opłaty od wolnych nośników na mobilne urządzenia służące do odtwarzania muzyki. Te pieniądze należą się twórcom. Współuczestniczę w pracach stowarzyszenia ZAiKS, więc sprawa ta jest mi bliska.

Okazuje się, że być może tak właśnie wygląda ów słynny urzędnik od wymyślania podatków i ma on w zależności od przypadku, raz postać muzyka, a raz cyrulika. W przypadku muzyków sprawa się jednak komplikuje, bo postęp technologiczny, i owszem, wiele im daje, ale też i odbiera. Wiadomo, że muzyk, co w głowie usłyszy, to zaraz nagra. Słuchacz, podobnie – co usłyszy, też zaraz nagra. Przynajmniej tak to dotychczas chodziło. Ale odkąd pojawiły się chmury i Internet, nic już nie jest takie same. Muzyka zwiała właśnie tam, gdzie hula w samopas i skąd w żaden sposób nie można jej zagnać z powrotem.

Hula tam także, co trzeba docenić, w sposób cywilizowany na różnych Youtubach, Applach i Spotifach, które płacą za każdą odsłuchaną piosenkę jakiś promil dolara, co biorąc uwagę efekt skali, jest kąskiem jak najbardziej przyzwoitym. Fiskus polski oczywiście nie będzie latał po żadnych chmurach, bo jest to robota głupiego, tylko opodatkuje urządzenia, które z chmurą się łączą, bo tak jest najprościej. Ale czy z uwagi na naszą national tax specialty, czyli słynne w całym świecie uszczelnienie systemu, jest to aby do końca skuteczne? Zawsze przecież ktoś może sobie takie urządzenie przeszmuglować czy kupić na Alibabie, więc kasa należna państwu i podążającym w ślad za nim artystom, przejdzie najzwyczajniej koło nosa.

Aż dziw zatem bierze, że nikt nie wpadł jeszcze na to, by ominąć trudne do ogarnięcia urządzenia pośrednie i po prostu opodatkować urządzenie końcowe, które nie dość, że zapisuje dźwięki, to także je emituje. Dajmy na to, mnie. Lubię różne dźwięki, przeważnie ciężkie. Zapisuję je w głowie, choć nie wiem dokładnie, w której półkuli. Siedzą one tam sobie i czekają, aż zostaną odtworzone. Dzieje się to najczęściej w formie daleko uproszczonej, najczęściej za pomocą nucenia lub słownej artykulacji, której jakość emisyjna – nad czym ubolewam – nie pozwala mi na przedarcie się ze swoim talentem poza wyrozumiałe ściany łazienki. Jest to jednak zawsze jakaś emisja, a skoro tak, to nie powinna ona pozostać dla państwa anonimowa.

Dlatego, by nie robić już temu państwu dodatkowej roboty, wystarczyłby zryczałtowany podatek od każdego NIP-u, regulowany ze względu na obowiązującą u nas sprawiedliwość społeczną jedynie za pomocą kryterium wieku (wiadomo, słuch tępieje) i udokumentowanego stopnia upośledzenia słuchu w przypadku osób młodszych. Ściągany mógłby być raz na kwartał, w wysokości sprawiedliwie ustalonej przez fiskusa i artystów, niestety bez rozróżnienia na muzykę i discopolo. Ściągalność takiego podatku byłaby najprostsza z możliwych, a co za tym idzie, radośnie tania. Ale żeby nie było tak, jak z abonamentem RTV, musiałby on być naliczany już u pracodawcy lub w przypadku emerytów i rencistów w ZUS-ie. Da się zrobić, nie ma bowiem takiej rzeczy, której nie zrobiłoby państwo, kiedy zwietrzy kasę.

Zwolnieni byliby z niego oczywiście artyści, bo przecież nie może być tak, żeby państwo podcinało gałąź na której siedzi. A że państwo i artyści wyglądają na tej gałęzi jak pospolite sępy, to już zupełnie inna sprawa.

Tekst ukazał się na portalu wSensie.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka