Artur Bazak Artur Bazak
649
BLOG

Polak, konserwatysta, katolik

Artur Bazak Artur Bazak Polityka Obserwuj notkę 11

„(…) Między ludźmi przyznającymi się do konserwatyzmu są źli i dobrzy, rozumni i głupi, utalentowani i niezdolni, popędliwi i powolni. Konserwatyzm sam nikomu przywileju na rozum, na talent i na cnotę nie daje. A rozum, talent i cnota polegają na tym, aby zasadnicze podstawy programu przystosowywać do potrzeb chwili bieżącej, obierając najlepsze w danej chwili taktyczne środki, aby do urzeczywistnienia zasad się zbliżyć. Jeśli rozum, talent i poczucie uczciwości politycznej zawiodą, konserwatyzm przeradza się we wstecznictwo, staje się plagą i ruiną społeczeństwa. Wtedy przychodzi do głosu antyteza konserwatyzmu: radykalizm i rewolucja.” (Stanisław Estreicher, Konserwatyzm, Kraków 1928)


W Polsce dyskusje na temat konserwatyzmu interesują już chyba tylko wąskie kręgi akademickie, skupione głównie na przypominaniu dorobku co znamienitszych konserwatywnych myślicieli. Rozpalają nielicznych publicystów, którzy co jakiś czas wracają do starych sporów, próbując bezskutecznie wzniecić ich dawny żar. Angażują najwyżej przedstawicieli rozdrobnionych środowisk intelektualnych, odwołujących się do konserwatywnych idei i wartości, którzy co jakiś czas ogłaszają kolejny konserwatywny manifest.

Sam konserwatyzm ma się jednak u nas dobrze. Głównie na kartach książek oraz wśród uniwersyteckich murów. Ale czy konserwatyzm znaczy cokolwiek poza akademickim kontekstem? Czy konserwatywne idee są w stanie poruszyć kogoś więcej niż znawców jego historii? Gdzie szukać śladów jego obecności? Czym różni się konserwatyzm od zdrowego rozsądku? Czy konserwatyzm jest nieodzowny? Jaki konserwatyzm dzisiaj jest potrzebny? I kto dzisiaj jest konserwatystą? A kto tylko go udaje?

Nie zamierzam odpowiadać na te wszystkie pytania, co nie znaczy, że uważam je za nieistotne. Wielu mądrzejszych zrobiło to przede mną i trudno tu cokolwiek dodać od siebie, nie siląc się na pozorną oryginalność. Od samego konserwatyzmu ciekawsi wydają mi się dzisiejsi konserwatyści. Albo przynajmniej ci spośród nich, którzy się za takich uważają.

Kustosz dawnych idei na areopagu

Większość znamienitych konserwatystów już nie żyje lub w najlepszym wypadku stanowi żywy pomnik dawnych idei i obyczajów. Akademicy zainteresowani tematyką konserwatywną wykonują żmudną, intelektualną pracę, polegającą na tworzeniu monografii uwzględniających najnowszy stan badań. Piszą kolejne syntezy podsumowujące twórczość wybranego okresu, autora czy środowiska. W najlepszym razie próbują z lepszym lub gorszym skutkiem przełożyć dawne myśli na język doświadczenia współczesnego człowieka. Rzadko tworzą coś nowego i oryginalnego. Swoją aktywność sprowadzają głównie do porządkowania konserwatywnej spuścizny. Zajęcie szlachetne, ale niedoceniane.

Dzisiejsi akademiccy konserwatyści pełnią niewdzięczną i mało spektakularną rolę kustoszy dawnych idei. Doceniani i honorowani w hermetycznym świecie akademickim, kompletnie nierozpoznawalni poza nim. No chyba, że zdarzy im się wyjść poza przepisaną rolę badacza i sprawdzić się w roli wyrazistych publicystów, o których chętnie zabiegają czołowe tytuły prasowe. Często jednak wpadają w sidła zastawione przez redaktorów działów opinii, którzy wynajmują ich do roli sparing partnerów ich lewicowych lub liberalnych kolegów. Konserwatywny publicysta – chcąc nie chcąc – bierze udział w ideowym mordobiciu, po którym rzadko kiedy wychodzi w jednym kawałku.
Są jednak wyjątki. Jeden z szacownych profesorów (liberalny konserwatysta?), wychowanek kolejnych pokoleń intelektualistów, zajął się w pewnym momencie zawodowym komentarzem dla jednej z gazet codziennych. Profesor ów komentował wszystko, od obniżającego się poziomu matur przez bieżące wydarzenia polityczne do zachowań polskich turystów za granicą. Wsławił się również bezpardonowym atakiem na filozofa z Krakowa, którego dorobek naukowy zakwestionował tylko dlatego, że ma inne poglądy niż on. Sam napisał wiele książek, w tym coś na kształt podręcznika do filozofii politycznej, w którym od pierwszej strony starał się udowodnić, że poza liberalizmem nie ma zbawienia. Ot, taki przykład bezstronności i rzetelności akademika, który stał się nadwornym komentatorem jednego z tytułów prasowych.

Medialny cyrk

Zasadniczo intelektualiści w mediach wypadają słabo, a już zwłaszcza głoszący konserwatywne poglądy. Zmorą redaktorów programujących programy publicystyczne jest ściągnięcie sensownego reprezentanta strony konserwatywnej, który w ostatnim momencie nie odmówi i do tego najciekawszych rzeczy nie będzie miał do powiedzenia po programie. Z pozoru są to sprawy błahe, ale dla przekazu konserwatywnego punktu widzenia nieodzowne.

Telewizja to nie jest żywioł konserwatysty. Jego ostatnim przyczółkiem są media tradycyjne – prasa i radio. Nowoczesne media elektroniczne są dla intelektualisty – konserwatysty bezlitosne. Z istoty rzeczy faworyzują tych, którzy opanowali sztukę bywania dyżurnym komentatorem od wszystkiego bez względu na to, czy na sprawie się zna czy nie. Liczą się parcie na szkło i pewna niezbędna doza bezwstydu. Intelektualiści – konserwatyści tego nie potrafią. Więcej, oni się tym brzydzą. Chcieliby telewidzom urządzić seminarium, a to raczej sytuuje ich w roli zrzędliwych zgredów, który narzekają na upadek obyczajów i dzisiejszą młodzież. Oczywiście są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę.

Jeszcze w latach ’90 można było zobaczyć w publicznej telewizji programy, w których prowadzący z nabożną czcią przysłuchiwali się długaśnym wywodom intelektualnych gwiazd, czy jak ich wówczas powszechnie nazywano - autorytetów. Dzisiaj rozmowy o tzw. intelektualnym charakterze ostały się tylko w kanałach tematycznych TVP, które wszystko na to wskazuje, znikną z anteny. Reszta to dyskusje (nazywane przesadnie debatami), które przypominają raczej sparing, wzajemną wymianę ciosów, po obejrzeniu której widz wie więcej na temat wzajemnych animozji dyskutantów niż przedmiotu rozmowy.

W telewizji rządzą intelektualiści celebryci – na ich status nie trzeba wbrew pozorom ciężko pracować. Wystarczy zapisać się do odpowiedniego obozu ideowego. Tak się składa, że nie jest to obóz, w którym prym wiedliby konserwatyści. Kilku z nich bezustannie się zaprasza, aby skomentowali lub oburzyli się na kolejne pomysły lewicy na urządzenie nam życia. I tak ten cyrk się kręci. Pod pozorem wypełniania misji organizuje się tanią rozrywkę dla jajogłowych. Po kilkuletniej obserwacji z bliska tego rytuału naprawdę można przychylić się do opinii poety z Milanówka, który w telewizji widzi narzędzie szatana.

Publicystyka telewizyjna skrojona jest według zasady, która jest prosta jak budowa cepa. Po jednej stronie sadza się jednego gościa, po drugiej drugiego i napuszcza na siebie w nadziei na dobre widowisko. Sztuka rozmowy odkrywająca ukryte sensy i znaczenia pozornie oczywistych zjawisk przetrwała już tylko w kilku programach, wśród nich warto wymienić „Trzeci punkt widzenia” czy „Koniec końców”. Autorzy tych programów wyłamują się spod morderczego schematu jeden na jednego i być może dlatego ten ostatni zszedł już z anteny, a los drugiego wisi na włosku.

Ostatnimi konserwatystami, którzy w telewizji próbowali sami nadać ton debacie publicznej i odcisnęli na niej swoje piętno byli pampersi. Ich rozpad był równie spektakularny, jak ich krótka obecność na korytarzach Woronicza. Niektórzy próbują jeszcze wskrzesić ich dawne projekty telewizyjne, nie dostrzegając, że żyjemy w innych czasach, w których o paradoksie to nowa lewica, która płynie z zachodnim prądem wydaje się być rewolucyjna, a przez to ciekawa, a następców pampersów nie widać.

Konserwatywny gen podziału

Wydawałoby się, że rozwój nowych środków komunikacji oraz nieuchronne zmiany w mentalności kolejnych pokoleń zwiastują koniec ery czasopism, wokół których tworzą się środowiska intelektualne. Nic podobnego. Kolejne tytuły pojawiają się na rynku jak grzyby po deszczu. Jedne służą do określenie ideowej tożsamości nowego (czyt. młodego) środowiska, które wciąż uważa, że stworzenie pisma jest przepustką do wielkiego świata idei. Inne są zakładane przez starych wyjadaczy, którzy wykorzystują swój dorobek i kapitał szukając sposobu na dalszy aktywny udział w debacie publicznej.

Wiele już uznanych czasopism stanowi część rozwijających się instytucji. Obok nich powstają wydawnictwa, kluby, seminaria, inicjatywy zaadresowane do studentów i doktorantów, którzy szukają ideowej identyfikacji i tzw. „sprawy”, która nadaje sens ich intelektualnej pracy. Czasopisma, które nie weszły na drogę instytucjonalnego rozwoju, powoli upadają. Ale w ich miejsce pojawiają się nowe. I tak bez końca.

Te reguły opanowało kilka środowisk i odniosły spektakularny sukces. Większość jednak boryka się z prozaicznymi problemami, głównie brakiem finansów, dających im niezależność i możliwość rozwoju.

Środowiska konserwatywne cierpią na notoryczne rozproszenie i ciągłe podziały. Co jakiś czas słyszy się o kolejnych spektakularnych odejściach, rozłamach, dzisiaj już mało elektryzujących, ponieważ istnienie przez podział stało się niepostrzeżenie cechą konstytutywną konserwatystów, zarówno tych których Rafał Matyja określa mianem instytucjonalistów, jak i wspólnotowych republikanów. Jest w tym także pewnie coś z międzypokoleniowego buntu wewnątrz skostniałych środowisk, dla których jest to paliwo do dalszego trwania.

Traci na tym siła oddziaływania konserwatywnego myślenia, ale z drugiej strony jest to proces nieuchronny, umożliwiający kolejnym pokoleniom wybicie się na „niepodległość” w poszukiwaniu własnego języka opisu rzeczywistości. Efektem ubocznym tego zjawiska jest krótka ławka nazwisk, które przewijają się w co drugim konserwatywnym czasopiśmie, wchodzących w rolę a to ekspertów od Rosji, a to znów wskrzesicieli republikanizmu i ducha I Rzeczypospolitej czy nowych mesjanistów.

Aż prosiłoby się o konserwatywną hegemonię przynajmniej w ramach dwóch grup zidentyfikowanych przez Matyję. Jest to jednak mało prawdopodobne z powodów czysto personalnych, a także wynikających ze złożoności nakładających się podziałów i postaw wobec najważniejszych idei i problemów.

W tej różnorodności tematyki można by upatrywać konserwatywną siłę, ale tak naprawdę ukrywa tylko słabość. Ilość nie przechodzi w jakość, a listę tematów, które konserwatyści wprowadzili do debaty publicznej w ostatnim czasie można policzyć na palcach jednej ręki. Dlatego koniec końców pozostaje reaktywność, rozproszenie, okopywanie się na swoich pozycjach i nierzadko środowiskowe animozje, które uniemożliwiają wyjście poza środowiskowe opłotki.

Konserwatysta hipokryta

Konserwatyści uwiarygodniają głoszone przez siebie wartości przede wszystkim stylem życia i wiernością głoszonym przez siebie ideałom. Brzmi banalnie, ale stanowi nie lada wyzwanie i niejeden konserwatywny autorytet upadł w zderzeniu z najprostszymi wyzwaniami, jakie niesie ze sobą współczesny świat. Konserwatysta nie jest wolny od pokus władzy, ani odporny na rozmaite kryzysy egzystencjalne (mające głównie związek z kobietą). Jak pisze Estreicher: „Konserwatyzm sam nikomu przywileju na rozum, na talent i na cnotę nie daje”.

Jednak to, co się dzieje z wieloma konserwatywnymi autorytetami zahacza już o jakąś plagę, która to środowisko wewnętrznie toczy niczym rak. Patrząc na ostatnie dwudziestolecie można chyba bez cienia przesady, powiedzieć, że grzechem głównym konserwatystów jest niewierność powiązana z pychą. Zdaje się, że wypływa ona z przekonania o własnej doskonałości, o którą już nie trzeba zabiegać, lecz którą się posiadło po napisaniu kilku tekstów na jej temat.

To prowadzi nas do zagadnienia granic konserwatyzmu i jego związków… z religią. Ryszard Legutko w swoim słynnym eseju „Trzy konserwatyzmy” wyróżnił trzy typy konserwatyzmu w zależności od stosunku jego przedstawicieli do pojęcia rzeczywistości: „W sensie pierwszym konserwatystom chodzi o rzeczywistość w rozumieniu wiecznym, w sensie drugim o rzeczywistość w rozumieniu długiego procesu historycznego, w sensie trzecim o rzeczywistość bezpośrednią i aktualną.”

Ostatnie dwudziestolecie dość poważnie zweryfikowało trwałość i wartość poszczególnych typów konserwatyzmu, a przede wszystkim poddało próbie jej przedstawicieli. Obrona konserwatywnych ideałów nie ma na dłuższą metę sensu, jeśli ich wyznawca nie dąży do ich realizacji we własnym życiu. Przyznawanie się do konserwatyzmu bez zaangażowania w budowanie konserwatywnego świata prowadzi do obrony abstrakcyjnego systemu mniej lub bardziej zasadnych reguł i norm bez związku z życiem tu i teraz. Kończy się zazwyczaj po prostu hipokryzją. Konserwatysta jeśli nie chce być hipokrytą musi ukonkretniać to, co abstrakcyjne. Innymi słowy, dawać świadectwo.

Odwołanie się do fundamentalnego składnika rzeczywistości, do rzeczy wiecznych, mierzenie swojego życia miarą wartości absolutnych, wypływających z wiary może w tym pomóc.


Konserwatysta katolik

Środowiska intelektualne deklarujące się jako konserwatywne tracą znaczną część swojej cennej energii na poszukiwanie uzasadnienia swojego istnienia i odróżnienia się od bliźniaczo podobnych środowisk konserwatywnych. Ich przedstawiciele żyją w niewzruszonym przekonaniu o oczywistości swoich poglądów, które potwierdzać mają badania opinii publicznej. Jak Polak to katolik, a przynajmniej konserwatysta, jeśli wziąć pod uwagę podstawowe odruchy i wybory moralne.

Nie sposób wymowie wyników tych badań zaprzeczyć. Ale nie można jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że temu „prawicowemu pokojowi powszechnemu” nie towarzyszy konserwatywny koniec historii”, jakby chcieli sami konserwatyści czy różnej maści post-konserwatyści. Wartości i normy konserwatywne, ujawniające się na poziomie najprostszych wyborów życiowych, mimo swojej pozornej stałości ulegają zmianie ( i to nie bynajmniej w kierunku ich liberalizacji), która domaga się nowego opisu i nowej odpowiedzi politycznej. A tej jak na razie brak.

Konserwatyzm nie pociąga. Nie jest modny. Nie ma wielu konserwatywnych knajp, imprez i ciepłych projektów, wokół których tworzy się coś, co przyciąga młodych. Owszem, pojawiają się lokalne inicjatywy, niektóre ciekawe, inne mniej. Krążą liczne koncepcje: republikańskie, jagiellońskie, sarmackie, narodowe, instytucjonalne, kulturowe. Wielu „wykrwawia się” w forumowych wojenkach i reakcyjnych, przewidywalnych, rytualnych aktach oburzenia. Mnożą się pisma, pisemka, inicjatywy, think tanki, portale, tak jakby ich twórcy wierzyli w Marksowska zasadę przechodzenia ilości w jakość. Rodzą się w imię jeszcze bardziej radykalnego i ortodoksyjnego powrotu do źródeł lub zupełnie nowego otwarcia, odcięcia, frondy, pospolitego ruszenia. Bez końca.

Dzięki tej mnogości mamy realny wybór i wzbogacony rynek idei. Tylko czy te idee mają swoje konsekwencje poza potwierdzeniem jedynej i wyłącznej słuszności poglądów wąskiego kręgu sprawiedliwych i prawych, którzy chętnie nawet za swoje idee zginą? Oczywiście głównie na kartach swoich licznych pism?

Pewnie trochę przesadzam. Przecież ten opis dotyczy niewielkiej części życiowych konserwatystów, których na co dzień zajmuje bardziej życie małżeńskie, rodzinne, religijne, wspólnotowe, trud wychowawczy niż publicystyczne wojenki podjazdowe i zwoływanie kolejnego pospolitego ruszenia w obronie Okopów św. Trójcy.

Ta być może nudna z perspektywy zewnętrznego obserwatora codzienna aktywność milionów życiowych konserwatystów jest tym, czego „ciekawa” lewica nie jest w stanie zrozumieć i osiągnąć. Nie jest w stanie przekroczyć tego Rubikonu. Ponieważ jej przedstawiciele musieliby się nawrócić i prowadzić przykładne życie Polaka katolika.

Dlatego mimo irytacji jałowością środowiskowego konserwatyzmu wierzę w siłę życiowego konserwatyzmu wyssanego z mlekiem matki. Matki Kościoła.

Czas, żeby „zawodowi” konserwatyści też w jego siłę uwierzyli. W przeciwnym wypadku marny ich los.
 

Artur Bazak
O mnie Artur Bazak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka