Próba krótkiego podsumowania, kto na tej katastrofie zyskał, kto stracił, a jakiej nowej sytuacji znaleźliśmy się jak obywatele naszego państwa.
1. Sytuacja PO ulega zmianie znaczącej i to wcale nie koniecznie w kierunku pozytywnym. A wręcz na pewno w negatywnym. Wydawać by się mogło, że Bronisław Komorowski w Pałacu Prezydenckim, gdzie dostał się "na skróty", to pełnia władzy dla PO. Było by dobrze, gdyby tak było. Wreszcie mielibyśmy premiera niemalowanego, ale rządzącego. Gdyby Donald Tusk był mężem stanu, to właśnie dostrzegłby, że dostał od Boga szansę na to, by przeprowadzić te ustawy zmieniające Polskę, których ma pełne szuflady, a które był zablokowane przez nieuchronne veto prezydenta. No to do roboty, Panie Premierze! Teraz, albo nigdy!
Oczywiście ironizuję. Tusk już dawno nie chce niczego reformować, a Komorowski w pałacu prezydenckim najwyżej posłuży do jakichś machlojek z raportem o rozwiązaniu WSI czy inne takie. Śmierć innych osób, to także okazja dla PO po sięgnięcie do nowych stanowisk: prezes NBP, prezes IPN. W sprawach krótkookresowych można by więc policzyć to wszystko na korzyść PO.
Tymczasem w sprawach średnio i długookresowych PO właśnie znalazło się w pułapce własnej wcześniejszej retoryki. Jak tu przejść od retoryki "te straszne Kaczory", do przyjęcia kondolencji z całego świata, z powodu śmierci "wspaniałego Europejczyka", "przyjaciela tego czy tamtego narodu", "wielkiego bojownika o demokrację" i tak dalej? W dodatku ludzie, którzy wczoraj wyszli na ulice pożegnać Prezydenta mogli zobaczyć, jak wielu ich jest. Policzyć się. Sprawdzić, czy aby na pewno "cała Polska wstydzi się za swego prezydenta"? Ten, kto napisze jeszcze raz taki tekst, wyjdzie nie tylko na idiotę, ale i na chama. Podsumowując, załamała się budowana narracja polityczna, pod tytułem "uratujemy Polskę przed Kaczorami", bajka stworzona przez PR- owców PO i dziennikarzy gazet liberalnych w konfrontacji ze śmiercią rozpadła się jak domek z kart. To wielkie zagrożenie dla kandydata PO w najbliższych wyborach. W dodatku pewny kandydat na prezydenta PiS - i zapewne pewny przegrany - nie wystartuje. Wystartuje ktoś inny, komu jeszcze takiej obleśnej legendy nie udało się zbudować. W klimacie po śmierci Lecha Kaczyńskiego, tamte prymitywne chwyty będą musiały odejść do lamusa, albo będą przeciwskuteczne.
2. Sytuacja PiS jest wielką niewiadomą. Powiedzmy sobie szczerze: część osób z PiS, które zginęły w wypadku nie były cenione z powodu niebywałych zdolności intelektualnych, znacznie częściej dało się słyszeć glosy, że ich główną zaletą było ślepe posłuszeństwo wobec Prezesa. Teraz mamy szansę przekonać się, czy ci mierni ale wierni blokowali dojście do pierwszego szeregu lepszym. Zabetonowaną ordynację wyborczą, ustalanie miejsc na listach w centrali partii - Kostucha wszystko to wyrzuciła do śmietnika.
PiS niewątpliwie zyskało na polu społecznym: wszyscy widzieli tłumy na ulicach Warszawy, Warszawiacy sami mogli w tym tłumie uczestniczyć, bez przesady można powiedzieć, że cała Warszawa wyszła na ulicę. W dodatku z całego świata płyną kondolencje dla kogoś , kogo ponoć mieliśmy się wstydzić, kto "nie pasował do międzynarodowej polityki", "nie rozumiał jej". Ktoś, kto miał być zapiekłym w nienawiści do Niemców nacjonalistą, okazuje się w ustach europejskich przywódców "mężem stanu", "wspaniałym człowiekiem", "o dużych walorach moralnych". Jak to powiedziała moja żona "nie wiedziałam, że mamy takiego wspaniałego prezydenta". Inni też nie wiedzieli, ale już wiedzą. Pytanie tylko, czy PiS a zwłaszcza Jarosław Kaczyński będzie potrafił to wykorzystać.
3. Przyczyny samej katastrofy są na razie nieznane. Pozwolę sobie wskazać na dwie głębsze przyczyny, nie wnikając, czy bezpośrednią przyczyną katastrofy był błąd pilota, awaria maszyny, czy zamach. Tak naprawdę każda z tych ewentualnych przyczyn ma praprzyczynę. Praprzyczyną zaś jest dziadostwo. Dziadostwo polskiego państwa. Dlaczego to nie innym zdarzają się takie wypadki, tylko nam? Dlatego, że przez wiele lat oszczędzano na rzeczach dla funkcjonowania państwa najważniejszych: na służbach specjalnych, na wojsku, na samolotach rządowych. Wcześniej czy później musiało się to zemścić. Na dodatek nie wyciągnięto żadnych wniosków z katastrofy samolotu CASA, gdy zginęło kilkunastu najwyższych dowódców lotnictwa w Polsce. Teraz okazało się, że w jednej katastrofie zginęli wszyscy dowódcy poszczególnych rodzajów wojsk.
Skąd się bierze taka niefrasobliwość, jeśli chodzi o bezpieczeństwo u polityków? Przecież to nie pierwszy raz. Znany jest przykład sporu między kapitanem samolotu a Lechem Kaczyńskim, ten pierwszy nie chciał lądować z powodu bezpieczeństwa, prezydent nalegał. Albo Bronisław Geremek - zginął jadąc samochodem z nadmierną prędkością niebezpiecznie wyprzedzając. Jestem też przekonanym, że jednocześnie, gdyby w europarlamencie był projekt ustawy znoszącej ograniczenia prędkości, to Geremek byłby przeciw. Albo inny przykład: wielki przeciwnik palenia papierosów, prof. Religa, prywatnie nałogowy palacz z rakiem płuca. Mamy tu do czynienia pewnym mechanizmem socjologicznym. W państwie, które nakłada na siebie obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa obywateli oraz narzucenia im bezpiecznych norm zachowania, wyrwanie się spod tych norm i możliwość ryzyka jest przywilejem elit. Właśnie przez możliwość bezkarnego ryzykowania i ignorowania uciążliwych powinności - przez szybką jazdę, przez picie w miejscu pracy (alkohol w Sejmie!), przez możliwość ignorowania procedur i zdrowego rozsądku, elity władzy w państwie bezpieczeństwa manifestują swoją pozycję. Nastąpiło jakieś bezrozumne odwrócenie ról - państwo dba, by Jan Kowalski miał w mieszkaniu wywietrzniki, by się nie udusił i poręcze na schodach, by się nie zabił po pijaku, by zapinał pasy, by nie przekraczał prędkości, by jeździł na nartach w kasku, by nie pił, by nie palił - choć jego śmierć w skali państwa jest kompletnie bez znaczenia. W tym samym czasie kawalkada Premiera z Gdańska do Warszawy jedzie "siódemką" 120 km/h, choć jest tam niewiele miejsc, gdzie zwykły Kowalski może jechać 110, a po drodze są ze dwa „czarne punkty”.
Mam nadzieję, że politycy wszystkich opcji wyciągną z tej katastrofy wnioski: że jakość państwa i jakość prawa wpływa także na ich własne bezpieczeństwo. Że bezpieczeństwo głowy państwa i najwyższych dowódców jest ważne i że państwo zamiast zajmować się tysiącami bzdurnych rzeczy, powinno zająć się najpierw tymi najważniejszymi. Że koncepcja "co wolno wojewodzie..." w starciu ze śmiercią się nie sprawdza. Kostucha ma w nosie kto jest wojewodą, w kto parobkiem, kto ma układy, a kto jest nikim. Że są sytuacje, że zarówno ten parobek jak i wojewoda jadą na tym samym wózku.
4. Wreszcie my - Polacy. Mogliśmy zobaczyć, czy rzeczywiście jesteśmy kosmopolitami, czy faktycznie mamy w nosie własne państwo, czy istotnie "wstydzimy się za prezydenta". W godzinie próby pokazało się dobitnie, że jesteśmy wspólnotą narodową, przywiązaną do instytucji państwa. To dobrze wróży na przyszłość.
Popieram prawo własności, JOW, niskie podatki, przejrzyste prawo, karanie przestępców.
Jestem przeciw uchwalaniu prawa, którego nikt nie będzie przestrzegał (poza frajerami).
Nie mam nic przeciw skandynawskiemu modelowi państwa, o ile jego wprowadzanie rozpocznie się od przywrócenia monarchii.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka