Byłem dziś w kinie. Z żoną i dzieckiem (w zasadzie dwoma, ale jedno filmów jeszcze oglądać nie jest w stanie), jak Pan Bóg przykazał. Film miał być zabawny, tak zapewniali mnie znajomi i znajome. Miał być, to jednak najlepsze określenie na jakie jestem w stanie się zgodzić. Bo film był, choć spolszczał go człowiek, który wcześniej pisał dialogi do "Shreka", ani zabawny, ani błyskotliwy. A do tego promował obraz ludzkiej seksualności, z którym dzieci nie powinny mieć do czynienia.
Seks, i to w najbardziej wulgarnej, jakby skopiowanej z bawarskich filmów erotycznych, albo Benny Hilla był bowiem jednym z najchętniej eksploatowanych elementów "Don Chichota", który przeznaczony miał być dla dzieci. Zbliżenia na biusty (z obowiązkowym pieprzykiem, a jakże), westchnienia panów spragnionych kobiecych wdzięków czy wątek lekko homoseksualny czy raczej transwestycki (jeden koń wprowadza w błąd drugiego konia, udając kobietę) - zajmowały w przybliżeniu mniej więcej połowe filmu. Druga połowa to bijatyki, rozmowy z kandydatką na żonę Don Chichota, która stawia warunki ściśle finansowe oraz publicystyczne odniesienia do sytuacji w Polsce (z obowiązkowym naśmiewaniem się z ojca dyrektora). I dopiero na koniec apoteoza apoteoza miłości, którą zresztą sprowadzono do spania w jednym namiocie i obcałowywania się.
Smutne, bo akurat Don Kichot jest piękną książką, która i dla dzieci mogłaby być filmowo przysposobiona. Ale zamiast tego wybrano drogę zabawy erotycznymi konwencjami, które nie śmieszą specjalnie w filmach dla dorosłych, a w filmach dla dzieci są po prostu skandaliczne. Rozumiem, że można udawać, że robi się kino artystyczne kręcąc pornosy, ale nie rozumiem, że ujęcia (animowane) lekko tylko ustępujące "różowej landrynce" pojawiają się w filmach dla dzieci. Ani to zabawne, ani mądre, a do tego przedstawia obraz seksualności, która z miłością nie ma nic wspólnego.
W drodze powrotnej z kina postanowiliśmy zrobić z żoną przegląd podobnych wpadek autorów choćby "Shreka". I niestety trochę się tego nazbierało. Siostry Kopciuszka jako transeksualistki (a może dokładniej transwestytki) czy homoseksualne sugestie o relacjach łączących Żwirka i Muchomorka - to tylko najbardziej rzucające się w oczy przykłady. Tyle, że tamte filmy były przynajmniej śmieszne i zrobione z pomysłem, tak że wulgarność, seksualne aluzje czy nieustające nawiązania do problemów gastrycznych aż tak nie raziły. Ale były tam, choć - w filmach dla dzieci być ich nie powinno.
Jednego jednak z tego filmu się nauczyłem. Nie wierzyć w recenzje znajomych, a już na pewno nie recenzje dziennikarzy. Teraz film - nawet ten oznaczony jako film dla dzieci - najpierw zobaczę sam (albo zrobi to moja Małgosia), a dopiero potem ewentualnie zabiorę na nie dziecko. Nie chcę bowiem, by moja Marysia uczyła się tego, czym jest miłość i jak ją okazywać na estetyce zaczerpniętej z kiepskich "filmów przyrodnicznych".
Tomasz P. Terlikowski
Inne tematy w dziale Polityka