Tanzania, góra Kilimandżaro, 5 895 m n.p.m. Fot. © Bogna Janke
Tanzania, góra Kilimandżaro, 5 895 m n.p.m. Fot. © Bogna Janke
Bogna Janke Bogna Janke
2865
BLOG

Kilimandżaro – wejść na szczyt, pokonać siebie

Bogna Janke Bogna Janke Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 63

Wielogodzinny nocny marsz pod górę, temperatura minus piętnaście, brak tchu i walka o każdy krok. Tak wygląda atak szczytowy na najwyższą górę Afryki. Nagrodą jest satysfakcja z pokonania własnej niemocy. 

- Idziemy powoli i nie zatrzymujemy się, aby nie tracić ciepła – mówi Michael, nasz przewodnik, przed wyjściem z ostatniego obozu pod szczytem Kilimandżaro. Przed nami sześć-siedem godzin marszu. Do pokonania różnica wysokości ponad tysiąca dwustu metrów. Temperatura minus piętnaście, wieje bardzo silny wiatr.

Wyruszamy o północy. Nad ranem mamy stanąć na najwyższym miejscu kontynentu afrykańskiego, dachu Czarnego Lądu. Pięć tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza.

Kilimandżaro oczarowuje. Wyrasta znienacka na ziemi płaskiej jak talerz. Szczyt jest pokryty śniegiem i błyszczy w słońcu z daleka. Kontrastuje z czerwoną, rozgrzaną słońcem ziemią sawanny, w której żyją słonie, żyrafy i lwy. Na dole upały, na górze mróz. To pobudza wyobraźnię.

Idziemy jeden za drugim, powoli, ale wciąż musimy przystawać, bo na wąskim szlaku powstają zatory. Rocznie wchodzi tam pięćdziesiąt tysięcy osób, co daje dziennie jakieś sto pięćdziesiąt. Niektórzy ciężko sobie radzą z wchodzeniem po gładkich, stromych skałach. Marzniemy.

Na pięciu tysiącach metrów czuję się słabo. Kręci mi się w głowie. Każdy krok jest trudny. Od wyjścia z obozu nic nie wypiłam - woda w rurkach bukłaków zamarzła. Batony też. Wpadam w letarg, mam wrażenie, jakbym zasypiała. Ale idę. Budzą mnie bolesne uderzenia w twarz - to paski plecaka osoby idącej przede mną, szarpie nimi wiatr.

- I’m very, very cold. I’m afraid I can’t any more – mówię do Michaela. Zatrzymujemy się. Łyk gorącej herbaty i baton, który rozmarzł w kieszeni spodni, dodają mi energii.

Ale nie na długo. Jest już tylko gorzej. Michael daje mi dodatkową kurtkę, potem rękawiczki. Nie potrafię ich samodzielnie założyć. Kilka razy moi towarzysze wspinaczki rozmasowują mi zamarzającą stopę. Nie pomagają też dodatkowe skarpety.

W pewnej chwili myślę już tylko o tym, jak to jest, gdy umiera się z zimna. Przypomina mi się himalaista Tomek Mackiewicz na Nanga Parbat, którego śmierć przeżywałam kilka miesięcy temu. Jak długo to trwa i co się wtedy czuje?

Idziemy dalej. Mijam ściany z desek i drewniany mostek na linach. Są tuż obok mnie, na wyciągnięcie ręki. Górska fatamorgana. Igor widzi domki, w których można się ogrzać. Czuje silny nacisk na klatkę piersiową, ma zawroty głowy, odpływ energii.

- Do you see this light there? – mówi Michael, wskazując na światło na górze kamiennego zbocza, po którym idziemy od dłuższego czasu. – This is Stella Point – dodaje. – Oh, that’s great – odpowiadam. Na Stella Point (5 735 m n.p.m.) kończy się strome zbocze. Jeszcze jakieś pół godziny.

Za naszymi plecami na ciemnym niebie wisi ogromny księżyc z małym świecącym rogalikiem, migoczą gwiazdy, a horyzont rozświetla bardzo cienka, jaskrawa czerwona linia. Tak zaczyna się dzień.

– Karibu (w jęz. suahili „witam”) – mówię do naszego drugiego przewodnika, Petera, który wchodzi na Stella Point za mną. Przybijamy piątkę, po czym padamy sobie w ramiona. Ogarnia mnie niesamowita radość, chce mi się skakać, ale jestem za słaba. Brakuje tchu.

Przed nami do zdobycia jest jeszcze wierzchołek Uhuru, najwyższy punkt Kilimandżaro. Wydaje się, że jest już niedaleko, ale idziemy prawie godzinę. Po zmarzniętym, śliskim lodzie, bardzo wąską ścieżką, po śladach, jeden za drugim. Wokół nas sterczą poszarpane przez wiatr setki lodowych ostrzy.

Kilimandżaro, Bogna Janke, Salon24
Wschód słońca na Kilimandżaro. Sierpień 2018. Fot. © Bogna Janke

Zastanawiam się, czy jak nie będę miała palców stopy, to czy będę mogła prowadzić samochód? Czy latem będę mogła nosić sandały?

W tym czasie robi się dzień. Słońce jest już wysoko na niebie. Jest cieplej. Moja stopa odżywa!

Dochodzimy do miejsca, w którym jest szczyt. Czekamy w kolejce, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z napisem „Mount Kilimanjaro. Congratulations. You are now at Uhuru-Peak, Africa’s highest point”. Smile! Uśmiech!

Na szczycie choroba wysokościowa dopada naszego 18-letniego syna. Czuje się bardzo źle, ma zawroty głowy i nabrzmiałe, białe usta. Wygląda to groźnie. A przez całą drogę pod górę był z nas najdzielniejszy, nie narzekał. Razem z Michaelem natychmiast, niemal biegiem, wyruszają w drogę powrotną.

Wracając z wierzchołka czujemy ulgę i radość. Dopiero wtedy rozglądamy się dookoła. Skłębione chmury wiszą poniżej szczytu. Wieczny śnieg ma fikuśne kształty i kolory. Jakby ktoś przyciął go nożem. Wygląda jak beza przełożona kremem. Jak ozdobny parawan, mebel w stylu Ludwika XIV. Dziewiczy, nietknięty, niedostępny.

Napięcie odpuszcza. Emocje biorą górę nad zmęczeniem. Radość, żarty, zdjęcia. Peter mówi, że musimy wracać.

Droga powrotna jest jak za karę. Szybkie tempo marszu i ostre nachylenie zbocza. Po trzech godzinach zapadania się w żwirze, kurzu, słońcu i zimnym wietrze dochodzimy do obozu, z którego wyruszyliśmy o północy. Krótki odpoczynek, ciepły posiłek i… znów w drogę. Po czterech godzinach docieramy do obozu położonego na trzech tysiącach metrów.

Wchodzę do śpiwora i od razu zasypiam. W środku nocy budzę się chora. Gorączka, katar, ból gardła.

Weszłam na Kilimandżaro w sierpniu 2018 r., razem z mężem i synem, miesiąc po moich 45. urodzinach. To była moja pierwsza taka góra. Wielka przygoda. Najpierw pięciodniowy trekking – w niezwykłych okolicznościach przyrody, a na koniec ekstremalnie trudne wejście na szczyt. I najbardziej niezwykły wschód słońca, jaki kiedykolwiek widziałam.

Emocje były i do dziś są ogromne. Weszliśmy na prawie sześć tysięcy metrów. Razem. Decyzja o wyprawie zapadła kilka miesięcy wcześniej. Przygotowaliśmy się do niej sumiennie. Wędrówka była stosunkowo łatwa i bardzo przyjemna. Jednak ostatni etap nas zaskoczył - mróz i choroba wysokościowa mogły mieć poważne konsekwencje. Tam na górze jesteś z tym sam, nawet gdy masz u boku doświadczoną ekipę. Marzniesz, słabniesz, mdlejesz. Oczywiście możesz zrezygnować i zejść. Ale możesz też spróbować pokonać słabości, dać z siebie wszystko. Gdy to się uda, satysfakcja jest ogromna.


Bogna Janke, Kilimandżaro, Salon24
Na szczycie Kilimandżaro. Fot. © Bogna Janke


PS. Wejście na Kilimandżaro - dzień po dniu i zdjecia - zapraszam tutaj.






Bogna Janke
O mnie Bogna Janke

Z zawodu i pasji jestem dziennikarką. Pracowałam w Polskiej Agencji Prasowej, TVN24, wydawałam lokalny tygodnik Gazeta Południa. Przez 15 lat byłam współwłaścicielką portalu Salon24 i prezesem spółek. Założyłam i prowadziłam Fundację Warszawskie Szpitale Polowe. Przez rok byłam sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta RP. Więcej informacji o mnie na stronie: bognajanke.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport