Tak mnie coś podkusiło. Przeglądnąłem oferty na Wolnej Koi i wyszło, że terminowo i finansowo korzystnym jest rejs Z Bergen do Szczecina. 2 tygodnie.
Dotychczas pływałem raczej po Morzu Śródziemnym, ale może rejony północne będą interesujące?
Napisałem maila z zapytaniem, czy oferta jest aktualna dodając, że jestem , co prawda jeszcze rześkim, ale staruszkiem – mam 77 lat.
To istotne, gdyż sprawność jest mniejsza, a do tego dochodzą przywary z racji wieku i nie zawsze dostateczne zdrowie.
Kapitan Piotr z załogą – wyrazili akceptację. Znaczy – załoga to jeden majtek, bardziej dystyngowanie – szotman Jerzy , w postaci 64 – latka. Miał jeszcze dołączyć młody adept żeglarstwa – 20-letni harcerz.
Rejs miał się odbyć na jachcie Diana Laurin. To 30 – stopowa, już dosyć stara konstrukcja, dostosowana do żeglowania w 4, maksymalnie 5 osób. Ten typ jachtów, stosunkowo wąskich, jest „dzielniejsza” przy pływaniu po wzburzonym morzu . Lepiej pracują na fali niż nowe, szersze i wygodniejsze jednostki. Tyle, że te są bardzo wrażliwe na silniejszy wiatr i już przy 5 B lepiej szukać schronienia w porcie.
W tej sytuacji nabyłem bilet i zacząłem kompletować sprzęt mając na uwadze warunki (możliwe zimno i deszcz), a także fakt, że nie będę kupował drogiego wyposażenia na jeden rejs. Bo wątpię, bym jeszcze się wybrał na wyprawę w tak trudne warunki.
Posiadane zasoby były raczej na mniej wymagającą pogodę. Do tego nie chciało mi się zabierać dużej ilości ubrań z uwagi na cenę lotu. Bo bilet z bagażem podręcznym kosztował ok. 200 PLN, a 10 kg bagażu – to ponad 300 PLN.
W efekcie jako sztormiaka miałem użyć peleryny z turystyki pieszej służącej ochronie przed deszczem a obejmującej osobnika z plecakiem. I, jak się okazało, był to dobry wybór, sprawdził się w „bojowych” warunkach.
Tak więc wylądowałem w Bergen na lotnisku w sobotę po południu skąd jest pojazd szynowy (coś pomiędzy tramwajem a pociągiem) do Bergen – centrum. A tam stosunkowo szybko odnalazłem jacht i zapoznałem się z załogą. Po 2 godzinach zarządzone wyjście z portu.

Plac przyportowy w Bergen

Fotka z krótkiej wycieczki po Bergen

A to już wyjście z Bergen
Płynęliśmy całą noc trasami bez wychodzenia na otwarte morze by rano dotrzeć do Kopervik – to na północny zachód od Stavanger. Kiepska pogoda, zimno z przelotnymi opadami. W marinie pusto – byliśmy jedynymi gośćmi. Czekaliśmy do następnego dnia na „okno pogodowe”, ale też miał do nas dołączyć jeszcze jeden członek załogi, który dolatywał do Stavanger. Z tym, że dobił do nas w poniedziałek, ale musiał dotrzeć do mariny w Kvitsoy (to małe wysepki do których kursuje prom ze Stavanger).

Jerzy, załogant w Kopervik

Kopervik
Kapitan nie chciał płynąć do Stavanger, gdyż wracając dostalibyśmy „wmordewind” i nie zmieścilibyśmy się w oknie pogodowym. A nadciągał silny wiatr z zachodu.

Kapitan Piotr. W tle tęcza.
Wyszliśmy z mariny pod wieczór i opływali południowo -zachodnie połacie Norwegii kierując się do Kristiansand. Weszliśmy do mariny w Movik po około 40 godzinach w morzu, przepływając około 200 mm.

A to ja już w Movik. Zwróćcie uwagę na mój sztormiak. W Trzebieży dziewczyny chciały się z nim fotografować, a starci, nobliwi żeglarze zwracali się do mnie z estymą. Tak już mam. Zauważcie też, że wokół mojej głowy niebo jest rozjaśnione. Podobne zjawiska towarzyszyły mi i w Tybecie. I tylko nadzwyczajna skromność, tylko troszkę mniejsza niż Kobiety Kuli, nie pozwala mi uznać się za świętego. (Sztormiak nabyłem kiedyś na wyprzedaży, a ponoć jest kultowy).
Można powiedzieć, że był to swoisty chrzest na jachcie. Bo warto wiedzieć, że do życia na jachcie trzeba się przyzwyczaić, a do tego nauczyć obowiązujących zwyczajów. Ciasnota miejsca wymaga dostosowania. Konieczna tolerancyjność, gdyż przy dłuższym rejsie każdy gest może być przyczyną zadrażnień. Stąd np. moja uwaga o wieku – czy młodsi są gotowi akceptować moje przywary, już nie wspominając, że „szczura lądowego” należy przetworzyć w morskiego, co nie zawsze kończy się sukcesem. A o ile na lądzie można „zabrać szmatki i gałganki” i wrócić do mamusi, to na morzu jest to raczej niemożliwe, a próby kończą się nawet ekscesami.
Warto wspomnieć, że czas przystosowania do odmiennych warunków to ok. 10 dni. Tak jest zarówno na morzu jak i np. podczas wędrówek górskich. I albo delikwent się dostosuje, albo tylko próbuje dotrwać do końca przedsięwzięcia – niekiedy rezygnuje przed czasem.
A jeśli warunki mu odpowiadają, to zwykle chce się dalej prowadzić takie, na ogół proste, życie, gdzie podstawą jest wypełnianie podstawowych czynności związanych, czy to z wędrówką, czy też żeglowaniem. Zaczyna się działać jak automat. I zwykle wtedy snuje plany dalszych wypraw – w żeglarstwie takim marzeniem jest rejs dookoła świata. Tyle, że po powrocie do domu zwykle szybko zapomina się o tych planach. Tylko niewielu kontynuuje te zamierzenia – nawet jeśli to tylko rejs po Bałtyku.
No i sprawa choroby morskiej. W moim przypadku pierwsze trzy dni to tylko lekkie bujanie bez efektów ubocznych. Dopiero to, prawie dwudniowe pływanie stało się wyzwaniem. Zachodni wiatr, sprzyjający, bo bajdewind przechodzący w baksztag, pozwalał szybko płynąć, ale siła wiatru rosła i w nocy osiągnęła 7 B.
(Dla niewtajemniczonych – siła wiatru wg Beauforta liczy się co 5 węzłów, a węzeł to mm/h czyli, czyli circa 1800m/h).
7 B to wiatr powyżej 30 węzłów, gdy przyjmuje się, że 8 B to już sztorm. Morze Północne „rozbujało się” pod wpływem wiatru i fale dochodziły do 4, może 4,5 m.
Nie to jest jednak istotne – ruchy statku w jego osi są do wytrzymania. Gorzej, gdy oprócz tego ruchu jest jeszcze bujanie boczne. W efekcie jacht porusza się po spirali. Tu mój organizm wytrzymywał do powiedzmy 6 B, ale powyżej 6 B – zaczęło się „jeżdżenie” na tyle ważne, że już, już myślałem oddać hołd Neptunowi. Ale jakoś mi przeszło. Może dlatego, że akurat objąłem wachtę przy sterze.
U nas skiper zarządził stałe wachty po 2 godziny. Mnie przypadały między 10 a 12, 18 a 20 i 2 a 4 (to tzw. „psia wachta”).
Czemu przy sterze?
Bo akurat rozkalibrował się pilot automatyczny, a można go ustawić jedynie na spokojnym morzu.
Nie jestem zbyt dobrym sternikiem z racji nawyków śródlądowych, gdzie steruje się albo na wiatr, albo na jakiś obiekt. Na morzu trzeba to, zwłaszcza w nocy, robić w oparciu o kompas. Druga sprawa, że sterowanie wymaga ciągłej uwagi. Dopiero po wejściu w automatyzm staje się to naturalne. Ja , niestety, uczę się długo. Niemniej, pod koniec rejsu, moje odchyłki od kursu nie przekraczały 5 o, co uważam za osiągnięcie, ale co jest normą u bardziej doświadczonych żeglarzy.
Co do choroby morskiej. Nasz najmłodszy członek załogi miał przynajmniej takie same problemy jak ja, a może większe. Jeść zaczął dopiero w Movik.
I trochę o jedzeniu.
Rejsy środziemnomorskie praktycznie nie zmieniały przyzwyczajeń żywieniowych. Nawet dłuższy przelot to jedynie okazja by opóźnić obiad, czy tp.
Tymczasem na tym rejsie trzeba było żywić się na jachcie jako że spędzaliśmy na nim większość czasu. Owszem, można by było wybrać się do restauracji na lądzie, ale Norwegia jest bardzo droga.
Skiper i „starszy” załogant mieli opracowane zasady.
Może dodać należy, że dołączając do rejsu płynąłem tylko częścią trasy; to nie były rejsy typu Szczecin – Bergen i z powrotem.
Kapitan i jednocześnie właściciel jachtu, zorganizował wyprawę ze Szczecina na Spitzbergen (Svalbard) i z powrotem. Całość zajęła mu 4 miesiące. Jerzy – załogant, był z nim przez 2 miesiące – czyli byli ze sobą dobrze zgrani. A w poprzednim roku byli razem na Grenlandii.
Do rejsu dołączali różni ludzie pokonując kilkudniowe, czy dochodzące do 2 tygodni, odcinki.
Na jachcie można było upiec chleb, ale podstawą żywienia była zupa.
Robił ją zwykle Jerzy ze składników „nawinie”. Czyli wrzucał do garnka sukcesywnie pokrojone warzywa – te, które mieliśmy „na stanie” a na koniec uzupełniał kaszą, ryżem, soczewicą bądź lanymi kluseczkami. Wszystko tak by łyżka stała w zupie. To zupełnie świadomie, gdyż przy silnym zabujaniu zawartość miseczki wylądowałaby na ścianie kabiny, bądź, co gorsze, za burtą.
Kiedy pod koniec rejsu sam zdecydowałem się ugotować taką zupę, dodałem za mało wypełniacza, co spowodowało uwagi i zostało mi „darowane” tylko dlatego, że akurat była flauta.
Wczoraj ugotowałem taką zupę w domu – i wzbudziła pewien aplauz, ale też uwagi, że 2 tygodnie o takiej strawie musiało być trudne do wytrzymania.
Jeśli zupy zostało – a na początku tak było, bo Józek, najmłodszy załogant prawie nie jadł, to następnego dnia dodawało się puszkę groszku, fasoli, bywały i inne ingredienta, dolewało wody – i było śniadanie.
Cóż, początkowo próbowałem pomagać Jerzemu w tej robocie, ale robiłem więcej szkody niż pożytku. Tam nie było miejsca dla 2 osób, a ta jedna musiała się dobrze zapierać. Niekiedy, by nie wylądować na ścianie kabiny. Kiedy więc pokroiłem cebulę, to znaczna jej część wylądowała w miejscach różnych, ale poza garnkiem. Dodam, że zupa nie była solona, a smak uzyskiwany był dolaniem do niej „zaburtówki”. Morza są jeszcze w miarę czyste.
Co zatem załoga robiła w czasie wolnym?
Głównie spała. Przy tak silnie rozbujanym morzu leżenie w koi jest najbezpieczniejszym sposobem uniknięcia choroby morskiej. Do tego nie bardzo jest jak siedzieć na koi, gdy co chwila rzuca jachtem i gostkiem z burty na burtę. Wypicie herbaty to wyczyn i można nalewać do szklanki połowę pojemności.
Sprawa higieny.
Męskie siusianie jest za burtę po zawietrznej. Tyle, że przy wysokiej fali i nocą dotarcie tam jest kłopotliwe. Tu warto zaznaczyć, że na jachtach obowiązuje uprząż (różnie nazywana). Są to szelki spinane w pasie z paskiem pod kroczem, a wyposażone w automatycznie napełniany powietrzem kołnierz, co pozwala na utrzymywanie się na wodzie. Te szelki mają też błyskającą lampkę, która ma pozwolić na zlokalizowanie delikwenta, gdyby wypadł za burtę. (Temperatura wody to 10 do 14 o C, czyli praktycznie i tak wyciągnięty byłby już „sztywny”). Szelki mają też linkę do wpinania się w reling bądź inne stałe elementy, a zasadą jest, że przepinamy się sukcesywnie tak, aby nigdy nie być pozbawionym umocowania.
No cóż. Dostałem od skipera zakaz siusiania z burty w nocy i przy silnym wietrze. To z obawy o moje bezpieczeństwo. W jakimś stopniu było to uzasadnione, gdyż wcześniej mieli wypadek na jachcie – załogant zaczepił o szoty grota i uderzył głową o jakieś elementy twarde tak, że pękła mu czaszka. Został zabrany śmigłowcem. I tak dobrze, że pogoda była lotna – zdarzenie miało miejsce na Morzu Barentsa. (Skiper rozmawiał z nim z Kopervik – gość był już w Polsce, w dobrym stanie).
Czy zatem korzystanie z kingstonu na jachcie jest wygodniejsze? Trudno wyrokować. Na pewno nie musi się wkładać całej uprzęży, butów itp., by się wysiusiać, ale wciśnięcie się do kingstonu przy dużym bujaniu też nie należy do łatwych. Można wylądować na przeciwległej burcie i to z opuszczonymi spodniami. A o siusianiu „na stojąco” to trzeba zapomnieć. Wszelkie czynności wymagają niezwykłego zaparcia i są wykonywane w stanie najwyższej konieczności.
Najbardziej pocieszne są sytuacje, gdy delikwent już siada na sedesie, ale jeszcze nie zamknął drzwi i wypada z kingstona. Zdarza się.
Wychodząc na wachtę w nocy trzeba zawsze mieć na uwadze, by w pełni być przygotowanym na różne sytuacje. Na pewno ubrać się stosownie – zarówno od strony termicznej jak i pogodowej. Pogoda może się zmienić. Mnie przypadło, że było dość zimno, a do tego pojawiały się przelotne deszcze. A nie ma opcji zejścia i przebrania się. No i na starcie pojawiła się fala, która „przykryła” jacht. W efekcie zareagował pneumatyk tak, jakbym wypadł za burtę. Trochę to utrudniło sterowanie. No i jeszcze. Przy dużej fali uderzającej z boku jacht gwałtownie się przechyla, co tworzy rodzaj katapulty. Trzeba się dobrze zapierać nogami i trzymać relingu, aby nie wyrzuciło za burtę.
Należy dodać w tym miejscu, że przekazanie wachty to wskazanie kursu, który trzeba utrzymać a także informacji o okolicznych statkach.
Kilka słów o roli skipera. O ile załoga po zakończeniu wachty może spokojnie iść spać, to skiper przez cały czas kontroluje sytuację pozwalając sobie co najwyżej na kilkunastominutowe drzemki. A Piotrek, nasz kapitan, nie tylko miał pieczę nad jachtem ale i sam odbębniał swoją wachtę. Trudne zadanie wymagające ciągłej koncentracji. To specyfika ludzi morza – spróbujcie tak przez kilka dni podziałać.
Moja wachta to kontrola zagrożenia ze strony innych statków i sterowanie. W pobliżu był jakiś statek, u którego widać było zielone , prawoburtowe światło. Czyli nie stanowił zagrożenia.
W efekcie przeszedł za naszą rufą jakieś 300 m. To stosunkowo blisko. Piotr widząc na ekranie ślad przejścia tego kutra, miał do mnie pretensje, że nie obudziłem go z informacją o zagrożeniu.
Czy słusznie?
Cóż. Widząc światło prawej burty nie ma zagrożenia, wszak pod warunkiem, że szyper kutra też nas widzi. Gdyby nie widział i w niewielkiej odległości od nas zmienił kurs na kolizyjny – nie byłoby czasu na reakcję. Dlatego słuszne były pretensje skipera. W sytuacjach wątpliwych lepiej upewnić się – od tego jest radio.
Tu warto zaznaczyć, że w przypadku dużych jednostek, mijanie się w odległości mniejszej niż pół mili to zagrożenie, a mniej niż ¼ mili, to już kolizja. To dlatego, że fale wytwarzane przez statki mogą kumulować się i w efekcie dokonać spustoszeń na którymś z nich.
Stąd częste nasłuchy rozmów między statkami w nocy, gdy po wywołaniu jedynym tekstem są słowa „red to red”. To przypomnienie, że należy mijać się lewymi burtami na których jest światło czerwone.

Movik z punktu widokowego
Dopływając do mariny w Movik spotkaliśmy polski jacht, który wychodził właśnie w morze, co wzbudziło ironiczny uśmiech u naszego skipera. To dlatego, że wiatr akurat narastał, co powoduje, że przejście przez Skagerrak, zawsze trudne, musiało być bardzo trudne dla tamtej załogi. Wiatr wiał pełną 7 B, a miejscami do 8 B. Musiało ich dobrze „przetrzepać”.
My przeczekaliśmy w marinie całą dobę i wyszli dopiero następnego dnia. Przelot do Danii, do Skagen zajął nam dobę – to nieco ponad 100 mil.
W Skagen zatrzymaliśmy się na dwa dni czekając na okno pogodowe i komentując wyczyny wspomnianego jachtu, który niewiele przyspieszył, a na pewno załoga dostała dobry wycisk. Jacht był w połowie Kattegatu, czyli płynął bardzo powoli.
Ze Skagen, jako, że trafiła się niedziela, wybraliśmy się do kościoła we Friderikshavn. (Cała załoga , poza mną, przykładnie katolicka). Trafiliśmy na uroczystość przyjęcia nowego członka do wspólnoty katolickiej. Trochę to inaczej niż w Polsce. Młody adept był w albie – to nie była konfirmacja (bierzmowanie), a przejście z protestantyzmu na katolicyzm. Ciekawostka, że komunia była w dwu postaciach (dla chętnych). Po mszy zostaliśmy zaproszenia na poczęstunek – słodycze, kawa.

Uliczka w Friderikshavn
Uczestnikami mszy byli głównie Filipińczycy, trochę Polaków i kilku Duńczyków. Trochę, już po przyjęciu, rozmawialiśmy z miejscowymi Polakami. Wcześniej nie było okazji rozróżnić kto jest skąd.
Ze Skagen wyszliśmy w poniedziałek przed południem i bez zawijania do portu, mijając m. in. Kopenhagę, dopłynęliśmy do Penemunde w Niemczech w środę, już dobrze po zmierzchu.

Zachód słońca na Kattegacie

Chałupa Hamleta

I w trochę innym ujęciu

To już widok na Kopenhagę

V2 w Penemunde

Poradziecki kuter rakietowy

Na Zalew Szczeciński dotarliśmy kanałami i to z pewnymi problemami. Jacht miał słaby silnik, a silny wiatr niekiedy spychał nas z farwateru na mieliznę. Oczywiście – najsilniejszy był w najwęższym „gardle”. Skiper zaczynał mieć wątpliwości, czy damy radę.
W piątek chciał nas opuścić najmłodszy załogant, który udawał się na inny rejs. Mieliśmy go wysadzić w niemieckim jeszcze porcie Kamminke, tuż przy granicy, ale dociskający do nabrzeża wiatr uniemożliwił dojście. Musieliśmy dopłynąć do Trzebieży i tam go dopiero wysadzić.
Na zakończenie wzięliśmy udział w regatach Oderman, gdzie jacht zajął 3 miejsce w swojej klasie. Trochę przykre, że odbyło się tylko 4 wyścigi w sobotę. Miały być jeszcze trzy w niedzielę, ale niestety, do południa była całkowita flauta. Coś tam zaczęło wiać dopiero po odwołaniu regat.

Z regat - warto zauważyć postawionego spinakera

Prawie szyk torowy
Pod wieczór dopłynęliśmy do Szczecina, do portu macierzystego jednostki.
Ciekawy rejs, pełna wigoru i odporna załoga (piszę o Jerzym i Piotrze – skiperze). A tu na nabrzeżu nikt nas nie witał. Więc chociaż tą drogą oddaję hołd Piotrowi – organizatorowi wyprawy. Bo mało jest ludzi zdolnych do realizacji takiego zamierzenia.
A ja? Cieszę się, że przetrwałem, że organizm jeszcze wytrzymał, i że udało mi się coś jeszcze przeżyć.
Bo można powiedzieć, że na południu pływa się jachtem, a na północy żegluje.
członek SKPB, instruktor PZN, sternik jachtowy. 3 dzieci - dorośli. "Zaliczyłem" samotnie wycieczkę przez Kazachstan, Kirgizję, Chiny (prowincje Sinkiang, Tybet _ Kailash Kora, Quinghai, Gansu). Ostatnio, czyli od kilkudziesięciu już lat, zajmuję się porównaniami systemów filozoficznych kształtujących cywilizacje. Bazą jest myśl Konecznego, ale znacznie odbiegam od tamtych zasad. Tej tematyce, ale z naciskiem na podstawy rzeczypospolitej tworzę portal www.poczetRP.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości