Brun Brun
180
BLOG

Ratownictwo

Brun Brun Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Wszystkim pod rozwagę. Głos wolność, i publiczne pieniądze, zabezpieczający.

Powszechne ubezpieczenie zdrowotne jakoś nie bardzo moralnie przewiduje ratowanie kogoś, kto z własnej i nieprzymuszonej woli poszedł tam gdzie nie ma żadnej drogi, wisi na linie z kilkusetmetrowej ściany, złamał nogę i wzywa pomocy. W naszym socjalistycznym kraju na "śmiałka" składa się sklepowa z Pcimia Górnego wespół zespół z emerytem z Białegostoku. Kto płaci? Pan płaci, pani płaci i tamten pan też płaci. A helikopter krąży nad górami, prądy powietrzne zakręcone w kotlinach, odbite od szczytów, nabierające prędkości w przełęczach spychają maszynę w dół, kołyszą na boki. Jest ciemna noc, kamera termowizyjna patrzy w dół. Operator wśród cieni i majaków usiłuje dostrzec potrzebującego pomocy.

image

Wydaje mu się, że coś widzi. Jeden z pilotów stara się uspokoić maszynę. Stapia się z nią w jedno, ręka, dźwignia zmiany skoku, obroty, nie ma nic ponad to by nie uderzyć maszyną o górę, którą widzi tylko czasami w drgającym świetle reflektora. Drugi pilot kontroluje parametry śmigłowca, pozycję w przestrzeni i pracę urządzeń. Łomot silnika, łomot powietrza rozcinanego łopatami śmigieł. Z tyłu otwierają drzwi, śnieg wiruje we wnętrzu maszyny, jeden z ratowników, przypięty uprzężą do helikoptera wychyla się głęboko by chwycić hak wyciągarki. Przez intercom ma kontakt z drugim pilotem, który zwalnia hamulec i koniec liny można przenieść do wnętrza maszyny. Drugi z ratowników przypina się do liny i skacze w dół. Pod nogami ma czarną czeluść a na głowę sypią się mu kawałki lodu z bębna wyciągarki. Wisi niczym jakieś wahadło na kilkunastometrowym kawałku liny, szarpany huraganowym wiatrem od śmigieł, w łomocie w którym nie słyszy bicia swojego serca. W tym czasie pilot delikatnie usiłuje przemieścić śmigłowiec, wraz z dyndającym ratownikiem, nad miejsce katastrofy...

image

W Polsce taki transport lotniczy z wysokich gór do szpitala w dolinie jest traktowany podobnie jak przewóz chorego z ostrym wyrostkiem na oddział ratunkowy najbliższego szpitala.

Mówi się głośno o odpłatności za tego rodzaju nadzwyczajne świadczenia. Tak jak to jest w innych krajach UE, nie wiem czy mniej socjalistycznych, za to bez epizodu demokracji ludowej i z o wiele większym doświadczeniem w ratownictwie ekstremalnym.

Bo ono jest ekstremalne nie ze względu na ekstremalną niekiedy nieodpowiedzialność ratowanych, ale ze względu na ekstremalne niebezpieczeństwo grożące podążającym na pomoc ratownikom.

    Ze względu na ową moralną dwuznaczność oraz ponieważ sto lat temu uważano, że państwo nie ma obowiązku pochylać się nad każdym indywidualnym obywatelem, wręcz obowiązkiem państwa jest trzymanie się z dala od obywatela, a to ku jego wolności i swobodzie. Z drugiej strony było oczywiste że jakiś ratunek dla ekstremistów jednak by się przydał. Zajęły się tym, zarówno w górach jak i na morzu, organizacje charytatywne czyli OCHOTNICZE.

 W górach problem kosztów coraz bardziej specjalistycznego sprzętu i wyszkolenia ratowników rozwiązano w najprostszy sposób pobierając od ratowanych, lub ich ubezpieczycieli, stosowną opłatę, na morzu zaś udzielono koncesji ratownikom na porzucone mienie - pod warunkiem oczywiście, przez setki lat wcale nie oczywistym, że rozbitków pozostawili przy życiu.

image

   Generalnie tak pozostało do dzisiaj; państwo albo koncesjonuje organizacje ochotnicze, w zamian za ratowanie życia na morzu dając im zarobić w innym miejscu, albo każe się ubezpieczać i wówczas do tegoż ratowania życia używa państwowych organizacji paramilitarnych typu wojsk ochrony pogranicza, lub wojska.

   Wojsko jest najgorszym z możliwych rozwiązań.

Dlaczego?

Dlatego, że o ile Coast Guard pływa tam gdzieś sobie w pobliżu base line, ją kontroluje, lata i śledzi ewentualnych przemytników to wojsko ma sprzęt i czuwa. Największą wprawę ma w czuwaniu.

   Nie wiem czy jest jakieś inne państwo, które traci pieniądze na czuwanie.

Prawdę powiedziawszy nie wiem jak jest w innych państwach. Wiem jak jest na Svalbardzie.

   Przez trzydzieści lat wsadzania paluchów tam gdzie nie trzeba byłem ratowany dwa razy. Raz, na Bałtyku, przez holownik ówczesnego PRO.

   Piękna sztuka czarny kadłub, białe nadbudówki i zielony pokład, mokry i lśniący iskrami słońca gdyśmy go oglądali ze szczytu fali a ten był akurat w dolinie.

   Drugi raz, w odstępie ćwierci wieku, na pustkowiu Arktyki przez norweski helikopter. Zarówno za pierwszym,jak i za drugim razem nawet przez myśl mi nie przeszło, że ci tutaj ratownicy jakoś muszą mnie ratować bo to ich psi obowiązek. Bogu dziękować że byli we właściwym miejscu i czasie, bo równie dobrze mogłoby ich tam nie być.

image

  W Arktyce nikt nie ściemnia,że coś jest za darmo i w ramach obowiązków. Chcąc się poruszać po archipelagu należy w Urzędzie Gubernatora przedstawić albo ubezpieczenie, które pokryje koszty ratownictwa, albo dowód wpłaty odpowiedniej kaucji przeznaczonej na koszta ewentualnego ratownictwa.

 Nic mniej, nic więcej.

Do celów ratowniczych Gubernator ma dwa helikoptery, jeden statek i kilka motorówek. Wszystko to nie jest własnością rządową, jest dzierżawione od prywatnej firmy, która również kontraktuje personel. Sprzęt ten, mimo, że w każdej chwili gotowy do użycia w ramach akcji ratowniczej na co dzień wykonuje zupełnie inne czynności. Mniejszy śmigłowiec służy do transportu ludzi, większy jako latający dźwig transportujący ze statku na brzeg całe, w sumie, tony wyposażenia na rzecz bardziej czy mniej państwowych rezydentów archipelagu. Słowem sprzęt ten jest w ciągłym ruchu i użyciu. Z jednej strony koszty rozkładają się na cały szereg pożytecznych czynności, z drugiej strony załogi nieustannie się ćwiczą. Na przykład za pomocą śmigłowca dostarcza się na pokład łowiących tam trawlerów inspektorów rybołówstwa.

   Jest wolność i swoboda. Jasno wcześniej odpowiednio opłacona.

   Uprawiając jachting, na przykład, żeglujemy dla przyjemności, w razie czego korzystamy z istniejących mechanizmów ratowania życia i mienia na morzu. Te mechanizmy powstały jednak nie dla nas a z wzajemnej konieczności ochrony życia na morzu. Słowo - życia, należy traktować najzupełniej dosłownie, z całym bagażem ekonomicznej konieczności. Jeżeli pływamy dla przyjemności nie mamy żadnego moralnego prawa do stawiania w ekstremalnej sytuacji ludzi dla których zmagania z morzem są codzienną koniecznością. Jeżeli zimową porą z pełną premedytacją i dla przeżycia przygody ruszamy w gardziel jedenastostopniowego sztormu, a robiłem takie głupoty, to radźmy sobie sami - zawsze się udawało - albo pozostańmy w domu.

   Jak się mówi A, to trzeba powiedzieć też B, to znaczy trzeba sobie powiedzieć, że wolność ma swoje granice.

image

   Wszystkie fotografie moje, copyright też.

Brun
O mnie Brun

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości