stefanplazek stefanplazek
129
BLOG

Student Karol Wojtyła – wolontariusz w „Bratniaku”

stefanplazek stefanplazek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Czytając życiorysy św. Jana Pawła II nie znajduję w nich jakoś wzmianki o mającej miejsce w czasie jego studiów aktywności charytatywnej, której byłem świadkiem. A warto, by i o tej jego pięknej karcie pamiętano. 

W latach wojny nie zetknąłem się z nim osobiście mimo, że studiowaliśmy w tej samej podziemnej Alma Mater. Mieliśmy jednak już wtedy wspólnych przyjaciół, jak np. zmarłego kilka lat temu prof. Tadeusza Ulewicza, późniejszego profesora polonistyki. Tadeusz organizował bardzo ciekawe środowisko dyskusyjne i publicystyczne. Dużo też pisał do prasy podziemnej, w której redagowaniu i kolportażu byłem czynny z rozkazu mojej organizacji – Szarych Szeregów. To od niego usłyszałem, że pewien współpracujący z nim student – kleryk napisał polemiczny artykuł do mojego tekstu (wydanego w „Watrze”) o polskim katolicyzmie. Tym studentem był – jak się potem okazało – Karol Wojtyła. Teraz myślę sobie, że mimo mojego długiego żywota, polemista takiej rangi już nigdy więcej mi się nie nadarzył.  

Bezpośrednio po wojnie byłem czynny jako reprezentant studentów prawa w Bratniej Pomocy Studentów, zwanej popularnie „Bratniakiem”. Była to bardzo prężnie działająca samopomocowa organizacja charytatywna, pozyskująca rozmaite środki materialne dla potrzebujących studentów. Zbieraliśmy datki i dary kwestując po krakowskich przedsiębiorcach, pozyskiwaliśmy bony obiadowe u restauratorów, remontowaliśmy samodzielnie akademiki bardzo zdewastowane przez Niemców. Spotkałem tam wielu świetnych ludzi, np. Jana Deszcza z medycyny, późniejszego bardzo znanego chirurga.

Pamiętam bardzo dobrze, gdy pewnego dnia zjawił się u nas nowy wolontariusz z Wydziału Teologii, nazwiskiem Karol Wojtyła. Szczupły, ale o takiej świeżej różowej cerze, bystry i uprzejmy. Od razu wziął się do roboty, której była masa.

Z konkretnych zdarzeń pamiętam np. że razu pewnego postanowiliśmy wyprawić bal charytatywny, tego rodzaju imprezy zawsze przynosiły duży profit. Ale termin z przyczyn logistycznych wypadł by po Środzie Popielcowej, już w poście. Wojtyła zaproponował, byśmy wybrali się do kard. Adama Sapiehy, metropolity krakowskiego, aby ubiegać się o stosowną dyspensę. Poszliśmy we trzech, bo zgodził się dołączyć do nas jeszcze jeden kolega, nawiasem mówiąc o sympatiach lewicowych, orientujący się już na nową władzę (ale takich też potrzebowaliśmy). Kardynał przyjął nas życzliwie i z uwagi na charytatywny cel imprezy udzielił dyspensy. Po wyjściu Karol Wojtyła powiedział do mnie „Dziękuję koledze, że poparł mnie co do potrzeby uzyskania dyspensy” . Zwracaliśmy się wtedy do siebie per „kolega”, takie były zwyczaje. A potem zwrócił się do trzeciego z nas i rzekł bardzo uprzejmie: „Dziękuję również koledze, że mimo dzielących nas różnic ideologicznych zechciał nam towarzyszyć”. On jakoś potrafił nawet komunistów zjednywać i obłaskawiać.

Pamiętam też, że kiedyś dostaliśmy jakieś dary z pomocy amerykańskiej UNRRA, a wśród nich osiem krótkich kożuszków, akurat tyle, ilu nas tam pracowało. Jeden z kolegów zaproponował, żebyśmy sami je sobie w drodze wyjątku przydzielili, skoro pracowaliśmy społecznie, a nasze ubrania były liche. Karol Wojtyła wtedy stanowczo się temu sprzeciwił i kożuszki poszły do ogólnego rozdziału.

Niedługo po wojnie nasze drogi się rozeszły. Jego wysłał kard. Sapieha do Rzymu, a ja znalazłem się w kryminale, jak to zwyczajnie byli akowcy.

Jednak po latach, gdy został metropolitą krakowskim, odnowił znajomość. Rozpoczął on mianowicie trwającą do dziś tradycję zapraszania na opłatkowe spotkania przedstawicieli poszczególnych zawodów, m. in. nas, adwokatów. Zacząłem co roku dostawać zaproszenia. Formuła spotkań  była na początku oczywiście inna niż obecnie, nie powszechna, a obejmująca bardziej zaufane osoby. Miała przy tym wpierw postać kameralnych przyjęć, ze skromną, ale elegancką kolacją.  Pamiętam, jak któregoś roku podczas takiego przyjęcia pewien mecenas zadał arcybiskupowi pytanie, jak przedstawiają się relacje Kurii z ówczesną władzą. Wojtyła uśmiechnął się jak Mona Liza i zaintonował kolędę „Oj maluśki, maluśki”. Śpiewał i  śpiewał, chyba ze 30 zwrotek, a gdy skończył, pytania już  nie ponowiono.

Zdarzało się też, że spotykaliśmy się podczas spacerów w Lesie Wolskim lub na Sowińcu. On zawsze był w towarzystwie drugiego księdza, którego odprawiał i gadaliśmy.

Pewnego razu szedłem sobie leśną ścieżką z moim najmłodszym czteroletnim synkiem,  a tu z naprzeciwka nadchodzi kardynał Wojtyła. Więc klęknąłem i jak zawsze ucałowałem jego pierścień. Po czym mówię „Grzesiku, proszę, pocałuj księdza biskupa w rękę”.  Na co synek zachmurzył się, schował rękę za siebie i rzekł: „Chłopczyk chłopczyka w rękę nie całuje”. Kardynał śmiejąc się natychmiast przyznał mu rację.

Kontakty zakończyło konklawe. Nie chciałem już potem narzucać się ze swą osobą. Jego czas był wszak cenny. Otrzymywałem jednak sygnały (np. poprzez kard. Andrzeja Deskura, też naszego kolegę z młodości), że Ojciec Święty miło wspomina naszą kompanię z „Bratniaka”.

Wśród wielu sfer aktywności św. Jana Pawła II jego młodzieńcza działalność charytatywna nie jest jakoś wymieniana. A ona miała miejsce, byłem jej świadkiem. Student Karol Wojtyła nie wahał się chodzić z nami po ludziach i instytucjach, kwestując na rzecz najuboższych z naszej akademickiej braci, choć sam przecież prawie nic nie miał.

 

                                                      Stefan Płażek (senior),  20 sierpnia 2017 r.

Autor tekstu zmarł następnego dnia po jego napisaniu, w wieku 96 lat.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura