Rząd wystąpi o przedłużenie naszej misji w Iraku.
Błąd czy nie błąd - to sprawa dyskusyjna. Być może i nie błąd, jeśli stawką w grze są dzisiaj wizy, ale i tak amerykańscy sojusznicy robią nas jak chcą, nie dlatego, że są tacy wredni, tylko dlatego, że się dajemy. A w polityce międzynarodowej jak się ktoś daje, to zawsze go będą, mówiąc delikatnie, obrabiać.
Byłem - z przyczyn czysto pragmatycznych i realistycznych, więc proszę mi nie imputować żadnych głupich lewicowych obsesji - przeciwnikiem uderzenia na Irak i naszego w nim udziału.
Teraz problemem jest, że, jak mi się zdaje, powtarza się procedura z czasów Millera, kiedy posłuszny zawsze Wielkiemu Bratu postkomunista karnie zameldował nasz udział w operacji, bez żadnej debaty, dyskusji ani nawet sygnalizowania naszego stanowiska innym ważnym międzynarodowym partnerom. Otóż niemal wszystkie moje zastrzeżenia co do irackiej awantury (które wyrażałem wówczas m.in. na stronach „Rzeczpospolitej") zostały potwierdzone przez niedawno ukończony i opublikowany raport ponadpartyjnej grupy ekspertów pod kierownictwem Jamesa Bakera. Powszechnie oczekiwany raport zmienia, a przynajmniej powinien wiele zmienić, w kwestii podejścia do sytuacji w Iraku. Pod jego wpływem, a także oczywiście pod wpływem wyniku wyborów do Kongresu, prezydent Bush zapowiedział ogłoszenie nowej irackiej strategii.
Co na to wszystko my, jeden z kilku poważnie zaangażowanych w Iraku krajów? Ano - nic. Ani słowa od pani pseudominister spraw zagranicznych, od premiera, od prezydenta. A przecież można by oczekiwać, że któraś z kompetentnych (tylko, niestety, formalnie) w sprawach zagranicznych osób w przelocie choćby coś bąknie, jak się ma przedłużenie naszej misji do politycznego tąpnięcia w tej sprawie w USA, do sygnalizowanych właśnie przez Biały Dom zamiarów zwiększenia sił USA w Iraku, do rekomendacji raportu Bakera, do złowrogo brzmiących słów świeżo zaprzysiężonego sekretarza obrony Roberta Gatesa o ewentualnej porażce, do druzgocącego dla Tony'ego Blaira raportu prestiżowego londyńskiego Chatham House m.in. o jego bezradności w kwestii wpływania na decyzje Busha.
Ale cóż, za dużo chyba wymagam. Bo gdzie tam Irak, gdzie jakiś, panie, Czatam Hałz, jak tutaj Łyżwa chędoży albo i nie chędoży sekretarkę, Jędrusia chcieli dziennikarze obalić, Kazio chce wysiudać Zytę z rządu, a Niemce nas, panie, zara znowu najadą. Ja na kolana padłem...
I ręce załamałem.
***
A skoro o Kazimierzu mowa.
Cenię i lubię Kazimierza Marcinkiewicza za kilka rzeczy: dystans do siebie i polityki, profesjonalne podejście do własnego wizerunku, poczucie humoru, brak skłonności do zacietrzewiania się, otwartość na argumenty z różnych stron. To są wszystko zalety w polskiej polityce nie tak częste, a w skupieniu w jednej osobie wręcz rzadkie. Dlatego Marcinkiewicz jest dobrem rzadkim. To nie jest polityk przaśny w formie, jak jego partyjni mocodawcy, ale dociągający już do zachodniego standardu politycznego profesjonalizmu. Sceptykom przypomnę tylko od razu, że nie wszystkie spośród wymienionych zalet mogły dać o sobie znać podczas pełnienia przez niego funkcji szefa rządu - z oczywistych powodów: Marcinkiewicz sprawował ją w zasadzie nie w swoim imieniu, a gdy chciał to zmienić, został uprzątnięty. Brakło mu zaplecza i poparcia.
Nie dziwi mnie to zresztą. Jeden z powodów to ten, że w formie politycznej działalności PiS jest partią właśnie przaśną i już choćby styl Marcinkiewicza musiał tam budzić sprzeciw i kompleksy.
Dlatego zależy mi, żeby Marcinkiewicz w polityce został i może kiedyś wyparł z niej tę przaśność. Stąd moja obawa, czy przyjęty teraz przez niego kurs jest właściwy. Nieprzyjęcie posady w rządzie - jak najbardziej. Gromadzić kapitał mógłby tylko na stanowisku takim, na jakim zarobił we Francji Nicolas Sarkozy, czyli jako minister spraw wewnętrznych, ewentualnie zagranicznych. Ta ostatnia wersja niestety od razu została - szczerze - skreślona przez premiera. O tej pierwszej pojawiła się jakaś plotka - idiotyczna, biorąc pod uwagę relacje między Ludwikiem Dornem a Jarosławem Kaczyńskim. Gdyby premier odebrał Dornowi jego wymarzone ministerstwo, żeby je dać Marcinkiewiczowi, to w odruchu protestu Dorn wyemigrowałby chyba do Nowej Zelandii. Zresztą sam Jarosław Kaczyński chce mieć w MSWiA zaufanego towarzysza, a nie jakiegoś Marcinkiewicza.
Na innych stanowiskach były premier oddawałby rządowi część swojego kapitału, a nic nie zyskiwał, za to konsekwentnie tracił. Pomijając już, że ze względów prestiżowych bycie ministrem we w sumie własnym kiedyś rządzie byłoby kiepskim pomysłem.
Tylko czy na stanowisku, załóżmy, prezesa PKO BP Kazimierz coś zyska? Tu wątpię. Może liczy na zachowanie zyskanego kapitału i w odpowiednim momencie powrót z Sulejówka do swojej partii albo i nie. Ale czy posada prezesa spółki skarbu państwa to miejsce, gdzie się tworzy polityczne zaplecze? Czy ludzie nie zapomną o byłym premierze? Czy nieobecnego będą nadal obdarzać zaufaniem, czy może powoli przestaną rozpoznawać? Tutaj nawet hiperuzdolniony Konrad Ciesiołkiewicz nic nie poradzi.
A trzeba jeszcze pamiętać, że idiotyczny quasiwolnorynkowy twór, jakim są spółki skarbu państwa, to śliskie terytorium i łatwo się poślizgnąć.
Marcinkiewicz sobie to wszystko zapewne dobrze przemyślał, ale wątpliwości i on ma z całą pewnością.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka