Od czasu, gdy kilkanaście lat temu krytyk literacki Bohdan Urbankowski chyba jako pierwszy pisał o Powstaniu Antykomunistycznym, badania historyczne posunęły się bardzo naprzód. Jest w tym wielka zasługa Instytutu Pamięci Narodowej, oraz nowego pokolenia historyków wolnej Polski. Przedtem, bez solidnych badań, naukowcy obracali się w zaklętym kręgu teorii. A teoria ta była albo zmodyfikowaną wersją propagandy komunistycznej, albo jej bezpłodną negacją.
I tak propagandziści i terroryści komunistyczni, twierdzili najpierw – jeszcze za niemieckiej okupacji -- że zwalczanie polskich niepodległościowców to „czyszczenie terenu z reakcji”. Po zajęciu Polski przez wojska sowieckie w 1944-45 r. pisano o eksterminowaniu „zaplutych karłów reakcji,” „polskich faszystów,” czy „pogrobowców Hitlera.” Ale najczęściej o tłumieniu Powstania Antykomunistycznego stwierdzano, że jest to „walka z bandami.”
Bandytyzm, a nie powstanie był dominującym refrenem w PRLowskiej historiografii-propagandzie do lat sześćdziesiątych, a może nawet siedemdziesiątych. Jej epigoni, tacy jak choćby post-stalinistka Maria Turlejska, zaczęli wprowadzać w obieg koncepcję „wojny domowej.” Inni pisali o „elementach wojny domowej”.
Teza o „wojnie domowej” ma długi żywot. Jeszcze w latach dziewięćdziesiętych hołdowała jej ex-komunistyczna liberalna dysydentka Krystyna Kersten, a w 2004 brytyjsko-polska badaczka lewicowa Anita J. Prażmowska odruchowo powtórzyła tę komunistyczną kliszę propagandową w swojej publikacji Civil War in Poland, 1942-1948 (Macmillan).
Jest to dosyć zdumiewające, bowiem nigdy w historii świata nikt nie pisał uczciwie o żadnej „wojnie domowej” kiedy centrum dowodzenia drugiej strony znajdowało się w obcej stolicy (Moskwie) i w obcych rękach (Stalin), a większość wojsk związanych z walkami, decydujących o ich przebiegu, to Sowieci – zarówno Armia Czerwona jak i NKWD. Komunistyczny przywódca Władysław Gomułka wręcz pisał otwarcie w maju 1945 r., że komunistów tubylczych bez wsparcia przez Sowietów zmieciono by z Polski w tydzień.
Dużo bardziej zasadnym, o czym pisałem ponad 12 lat temu w pracy Ciemnogród? O Prawicy czy lewicy (Ronin 1995), jest przyłożyć do Polski model post-kolonialny. Większość tzw. „polskich” żołnierzy służących po stronie komunistów to poborowi z przymusu. Tylko nieliczni to miejscowi kolaboranci. Do pewnego stopnia podobnie przecież było w koloniach brytyjskich w Afryce czy w Indiach. Tamtejsze powstania tłumiły od początku siły tubylcze pod brytyjskim dowódctwem. Ale wojska brytyjskie były bardzo nieliczne. W Polsce natomiast mieliśmy nie tylko siły tubylcze pod sowiecką komendą, ale wręcz wielomilionowe armie sowieckie z całymi dywizjami NKWD zajętymi zwalczaniem polskich powstańców.
Dziwne, że działająca naukowo w Wielkiej Brytanii prof. Prażmowska nie pofatygowała się zbadać historię imperialną swego nowego kraju. Analogie narzucają się same. Szkoda też, że badaczka pozostała na poziomie teorii propagowanych przez Turlejską i Kerstenową. Wypadało przyglądać się debatom naukowym w Polsce. Albowiem dwa lata przed opublikowaniem jej Civil War in Poland nastąpiło w kraju przesilenie nawet wśród wywodzących się z PRL historyków. Wbrew wielu ich współtowarzyszom wciąż hołdującym propagandzie, ośmielono się postawić publicznie pytanie Wojna domowa czy nowa okupacja? (Rytm 2002). To w starych sferach postkomunistycznych i liberalnych uchodziło za szczyt radykalizmu. Tak było 13 lat po tzw. „transformacji”, co zresztą tłumaczy „radykalizm” odchodzenia od „dorobku” peerelowskiej historiografii, ergo - propagandy.
Faktycznie, od czasu do czasu z tych kręgów wychodził przebłysk, jak na przykład teza Andrzeja Paczkowskiego o „wojnie chłopskiej”, choć w polskim kontekście liberalnym po 1989 r. wyglądało to przede wszystkim na apologię propagandy komunistycznej i uwłaczanie powstańcom antykomunistycznym, nawet jeśli prawdziwym zamiarem autora było propagowanie na rodzimym gruncie poglądów (zmarłego w r. 2005) amerykańskiego socjologa polityki Barrington Moore’a, którego najsłynniejsza teza to: „brak burżuazji = brak demokracji”. Moore powtarzał za Leninem, że chłopstwo to klasa reakcyjna, która ogranicza rewolucje bowiem chłopi opuszczają natychmiast rewolucyjne szeregi, gdy tylko zdobędą ziemię i stają się wtedy warstwą ultrazachowawczą. Stąd wieśniacy to urodzeni kontrrewolucjoniści.
Rzeczywiście rolnicy i ich dzieci stanowili większość podziemia niepodległościowego, ale nie tylko pod okupacją sowiecką, ale i również wcześniej pod okupacją niemiecką. Po prostu 70% społeczeństwa RP przed wojną stanowili chłopi. Oprócz tego łatwiej było prowadzić walki powstańcze na wsi, niż w mieście. Trudno zatem dziwić się, że w szeregach niepodległościowych rolnicy byli nadreprezentowani. Ale redukcja Powstania Antykomunistycznego do wojny chłopskiej to marksistowskie zawężanie zjawiska do dialektyki walki klas: reakcyjna wieś przeciw postępowemu proletariatowi. Już dużo bliższe prawdy – choć zupełnie niedostateczne – jest patrzenie na Powstanie jako na bój „katoendeckich” rolników contra chamokomuna. Ci pierwsi rzeczywiście byli nadreprezentowani w podziemnej armii narodowej, w której znaleźli się przedstawiciele całego społeczeństwa polskiego: inteligenci, urzędnicy, przedsiębiorcy, ziemianie, studenci, czy gimnazjaliści - kobiety i mężczyźni, których wspólnym mianownikiem była polskość rozumiana etycznie, a nie etnicznie. A polskość domagała się wolności i niepodległości. Ponadto, mimo, że większość operacji powstańczych miała miejsce na wsi, konspiracja działała również i w miastach, gdzie także przeprowadzano akcje zbrojne. Wynika to jednoznacznie ze wspomnień Jerzego Brody „Gnata” z NSZ, który likwidował NKWD-zistów w Warszawie, czy Rafała Gan Ganowicza z post-AKowskiej młodzieżówki, który z komunistami strzelał się też w stolicy.
Tymczasem – mimo inowacji takich jak ciekawa, aczkolwiek kulawa teza o „wojnie chłopskiej” – toczyły się niezależne badania. Najpierw przyszła poezja, czyli próby refleksji syntetycznych Bohdana Urbankowskiego oparte na rozproszonych, lecz ważnych źródłach wtórnych. W międzyczasie pojawili się badacze regionaliści, znakomici amatorzy, których odkrycia funkcjonowały w małych pisemkach lokalnych, a trudno ich było znaleźć w ogólnopolskich, choćby niszowych gazetach, może poza Najwyższym Czasem. Na przykład, na zachodniej Rzeszowszczyźnie Dionizy Garbacz oraz Bogusław Kopacz pisali o „Wołyniaku” i „Dębie”. Ten pierwszy, ciężko ranny, popełnił sambójstwo w grudniu 1946 r. Z kolei „Dęba” - przedostatniego powstańca - komunistyczna milicja wyciągnęła z bunkra pod Janowem Lubelskim w grudniu 1962 r.
Bardzo dużo pisał o powstańcach na Lubelszczyźnie kontrowersyjny Henryk Pająk, lecz jego antyżydowska żółć odpychała przeciętnego inteligenta od tematu, a profesjonalni historycy z kolei prawie całkowicie ignorowali jego rewelacje. W tym sensie Pająk bardzo zaszkodził sprawie przywracania Polakom ich prawdziwej historii.
Z drugiej strony, nawet takie pionierskie prace, a przy tym wolne od antyżydowskich uprzedzeń, jak Żołnierze wyklęci pod redakcją Leszka Żebrowskiego i Grzegorza Wąsowskiego, czy monografia o takim samym tytule pióra Jerzego Ślaskiego nie doczekały się u post-peerelowskich tolerancjonistów poważnego przyjęcia. Zasklepili się oni na pozycjach wyznaczonych przez komunistyczną propagandę, którą pokryli po 1989 r. liberalną patyną.
Tymczasem wśród młodych badaczy rozpoczął się spór. Jedna, młodoliberalna grupa twierdzi, że nie było ani „wojny domowej” ani „Powstania Antykomunistycznego.” Grupa ta zdobyła dominującą pozycję przy redakcji bardzo cennego w wielu aspektach kompendium Album polskiego podziemia niepodległościowego 1944-56. Syntetyczny komentarz odredakcyjny (a nie poszczególne opisy regionów powstania) jawi się ortodoksyjnym zwolennikom tezy o Powstaniu Antykomunistycznym jako jeszcze jedna desperacka próba uratowania pozostałości komunistycznej propagandy.
Nie trzeba być jednak ekstremistą, aby jasno dostrzec, że młodo-liberalna teza „ani wojna domowa ani powstanie” jest po prostu fałszywa. Jej zwolennicy argumentują, że - według oficjalnego press release IPN: “oddziały powstańcze nie stanowiły jednolitej armii. Działania partyzantów zależały od lokalnych dowódców, a nie od scentralizowanego dowództwa.” Ale argumenty te są nie do końca przemyślane. Nie należy fetyszyzować centralizacji, bowiem powstańcy niepodległościowi to nie komuniści.
Po pierwsze, ogólnonarodowe Powstanie Antykomunistyczne było lokalną, zdecentralizowaną kontynuacją ogólnonarodowego Powstania Antyniemieckiego wyrażonego Operacją „Burza”. Powstańcy wypełniali rozkazy przejęcia władzy w terenie postawione im w 1944 r. przed wejściem Sowietów. Bowiem właściwie wszystkie podziemne organizacje uważały swą walkę za kontynuację czynu zbrojnego zaczętego w 1939 r. Wynika to jasno choćby z pamiętników kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”, czy z deklaracji powstańców na Nowogródczyźnie od ppor. Anatola Radziwonika „Olecha”, którzy jeszcze w latach pięćdziesiątych nazywali się Armią Krajową. Byli to wciąż ci sami powstańcy, tylko wróg się zmienił.
Najlepiej ujął to Wojciech Jerzy Muszyński: „Niemców zastąpił okupant sowiecki wspierany przez rodzimych komunistycznych kolaborantów.” Można tylko dodać, że tubylczy komuniści to taki ekwiwalent dobrowolnych Volksdeutschów z Generalnego Gubernatorstwa, choć nie tych przymusowych z Kresów Zachodnich.Po drugie, nie potrzeba scentralizowanego dowództwa, aby mieć do czynienia ze zjawiskiem powstania. Na przykład, powstaniem przecież był bój afgańskich mudżahedinów przeciw Sowietom w latach osiemdziesiątych, a centralnej komendy nie mieli; walczyły osobno różne klany, różne grupy etniczne, różne orientacje polityczne. Ale idea była jedna: wolność i niepodległość czyli precz z komuną. Podobnie było nad Wisłą. Ponadto w Polsce było również scentralizowane do dużego stopnia dowództwo podczas okupacji niemieckiej i pierwszej sowieckiej – od 1939 r., kiedy rozpoczęła się walka. Po rozbiciu tego kierownictwa w latach 1944-1945, powstanie kontynuowano siłą inercji.
Dalej dla prawie wszystkich Polaków symboliczym kierownictwem narodu pozostawał Rząd RP na Wychodźstwie. Uznawały go wszystkie orientacje niepodległościowe działające w konspiracji. Oczywiście pod drugą sowiecką okupacją stanowiły też one jednolitą armię w takim sensie, że były spadkobierczyniami podziemia antyniemieckiego. A po 1944 r. po prostu powtórzyły się w ostrzejszej formie warunki, tak jak pod niemiecką okupacją między 1941-1943, gdy większość oddziałów partyzanckich AK, NSZ i BCh operowało właściwie autonomicznie, a rozkazy docierały do nich sporadycznie bądź późno. Wynikało to z kiepskiej komunikacji (technologia!) oraz transportu, a także z ciągłych wpadek konspiratorów. Gdzieś na Wołyniu, Pokuciu, Nowogródczyźnie, ale również na Kielecczyźnie, Pomorzu, czy Lubelszczyźnie niepodległościowcy czerpali informacje głównie z wywiadu lokalnego, z prasy i nasłuchu radiowego. Błyskawiczny i automatyczny kontakt z centralnym dowództwem nie był normą. Podobnie było w Powstaniu Styczniowym. Scentralizowane dowództwo było symboliczne. Poza tym w Powstaniu Styczniowym walczyło co najwyżej 100 tys. Polaków, a w Powstaniu Antykomunistycznym zaangażowanych było 200 tysięcy, czyli niewiele mniej, aniżeli walczących o wolność kraju w podziemiu przed 1945 r.
Last but not least, jego zasięg geograficzny również był podobny do Powstania Styczniowego, chociaż te drugie trwało tylko 3 lata. Powoli świadomość o tym wszystkim dotrze do pamięci zbiorowej Polaków i dopiero wtedy będziemy mogli stwierdzić z satysfakcją, że czyn powstańców niepodległościowych nie poszedł na marne. Ale najpierw czeka nas walka z pozostałościami komunistycznej propagandy oraz dialektyką moralnego relatywizmu.
Inne tematy w dziale Polityka